Zacznijmy od słów Roberta Lustinga, które idealnie obrazują problem szczęścia ludzi XXI wieku…
„Przyjemność i szczęście. Dużo osób łączy te dwie rzeczy. Ale one się totalnie różnią.
Przyjemność jest krótkotrwała, szczęście jest długotrwałe.
Przyjemność jest zmysłowa, szczęście jest eteryczne.
Przyjemność to branie, szczęście to dawanie.
Przyjemność można osiągnąć za pomocą substancji, szczęścia nie da się osiągnąć za pomocą substancji.
Przyjemności doświadcza się w samotności.
Szczęście doświadcza się w grupach społecznych.
Ekstremalne doznania przyjemności prowadzą do uzależnienia.
Niezależnie od tego, czy będą to substancje, czy zachowania.
Za to nie istnieje coś takiego jak uzależnienie od nadmiaru szczęścia.
I na końcu punkt 7, najważniejszy.
Przyjemność to dopamina.
A szczęście to serotonina.
Jest jedna rzecz, która obniża poziom serotoniny – dopamina.
Więc im więcej przyjemności szukasz, tym bardziej jesteś nieszczęśliwy.”
Od dawna nie czułam szczęścia, które przychodzi samo. Rozlewa się po całym ciele pod postacią wewnętrznego ciepła. Wypełnia całego ciebie. Od stóp, po koniuszek głowy.
Takie szczęście, które czasami potrafiło przyjść w jednej chwili. Bez zapowiedzi, bez szczególnego powodu.
Kierowane zaledwie osadzeniem się w danej chwili.
Szczęście jest obok mnie. Jestem mojego szczęścia świadoma. Wszystko co mnie otacza jest szczęściem.
Ciepły dom, kochany mąż, zdrowa rodzina. Kładę się wieczorem spać i trudno mi uwierzyć w szczęście, które posiadam.
Ale jest to szczęście, które czuję przystając przy wdzięczności, przy wyliczeniu, przy świadomości owych wartości, przy mocnym skupieniu swej uwagi na darach jakie mam od losu.
Naturalnie odczuwane szczęście to takie, którego nie musimy nazywać, którego nie musimy w głowie wymieniać. Ono jest czuciem. Wypełnia nas samo. (Zazwyczaj też wtedy, gdy życiu towarzyszy huśtawka między złem a dobrem. My dziś zaznajemy złudnego zła.)
Naturalne szczęście może nadejść jedynie, gdy przystajemy w chwili. Gdy jesteśmy w swoim życiu obecnym – obecni.
Nie na chwilę. Na dłużej.
Do obecności potrzeba nierozerwalnej z nią ciszy. W ciszy jesteśmy w stanie uspokoić gonitwę i poczuć. Poczuć, bez wymieniania danych nam bogactw.
Dziś nie zaznajemy ciszy, nie zaznajemy chwili. Mnogość dźwięków wszelakich otumania i ogłupia. Jakże często dźwięków, których nie jesteśmy świadomi.
Ogłuszył nas świat, a my myślimy, że jesteśmy wsłuchani w siebie bardziej niż kiedykolwiek.
Zanim przejdę dalej, zostawię Wam kolejny, doskonały fragment neuroarchitektki Joanny Jurgi.
„Hałas mocno wpływa na nasze codzienne funkcjonowanie. Od zaburzeń, które potem diagnozowane są jako ADHD,
po pogłebianie się stanów lękowych i depresji czy chociażby problemy z wysławianiem się.”
Oraz drugi, nie potrafię odszukać autora.
„A teraz usiądź spokojnie. Sam ze sobą na 30-60 minut.
Większość społeczeństwa nigdy nie siedziała w ciszy przez 30-60 minut przez całe życie.
A teraz powiem Ci, że ta metoda działa za każdym razem.
Każdy problem jaki masz, każda trudność, każde wyzwanie czy cele, które chcesz osiągnąć, jeśli wejdziesz w ciszę, usiądziesz spokojnie i posłuchasz cichego, wewnętrznego głosu, znajdziesz rozwiązanie.
Moment kulminacji nastanie po 25 – 30 minutach. Umysł będzie całkowicie jasny.
Wtedy zacznie napływać strumień pomysłów. Poczujesz jak energia narasta w Tobie.
W pewnym momencie siedząc w absolutnej ciszy, bez papierosów, bez kawy, muzyki, bez niczego… tylko sama cisza..
Twój umysł się wyciszy i bum! Dokładnie to rozwiązanie, którego potrzebujesz pojawi się w idealnym momencie.
Jeśli wstaniesz i zrealizujesz to, co podpowiedział Ci umysł, okaże się, że to było perfekcyjne rozwiązanie.”
Dziś siedzenie w ciszy staje się dla człowieka udręką, katorgą. Jest tak bardzo uzależniony od dopaminy, że samo siedzenie w ciszy z samym sobą, staje się nie do zniesienia.
Cóż za czasy nastały, że nie jesteśmy w stanie poznać prawdziwego siebie, będąc wciąż zagłuszanym poprzez dźwięki, obrazy, pęd.
Idziemy na spacer, na którym słuchamy podcastów, muzyki, rozmawiamy. Myślimy, że nasza wspaniałomyślność pozwala nam się rozwijać podwójnie. Cieleśnie i umysłowo.
Jakże błędnie. Cieleśnie tak. Umysłowo byłoby najlepiej w ciszy.
Może ciało przećwiczyłeś, ale swój mózg właśnie zmęczyłeś.
Dziś jednego dnia przyswajamy więcej informacji niż jeszcze niedawno ludzie przez całe swoje życie. Najczęściej prawie nic z tego nie jesteśmy w stanie zapamiętać, poprzez ilość podawanych nam informacji.
Coraz częściej zatem jeżdżę autem w całkowitej ciszy.
Żyjemy sterując ciałem człowieka, którego staramy się poznać poprzez kolejne testy, diagnozy, lekarzy, zamiast usiąść z najbardziej odpowiednią do tego osobą – sobą.
Przede wszystkim przyglądam się sobie, a potem, na podstawie obserwacji własnej osoby, przyglądam się światu i ludziom.
Patrząc zatem z boku, niełatwo mi odgadnąć, że moje uzależnienie od dopaminy nie jest aż tak wielkie, abym mogła się tym martwić czy z tym walczyć.
Jednak mnie nie interesuje świat zewnętrzny jako porównanie i pocieszenie, czy usprawiedliwienie. Mnie interesuje moje w tym świecie odczucie.
Poświęcam na telefon (średnia z tygodnia, w którym również pracuję) 30 minut na scrollowanie, 30 minut na youtuba (podcasty, muzyka), 20 minut na whats’up, 15 minut na przeglądarkę, 10 minut na pocztę. W dzisiejszym świecie uważam – to niewiele. Jednakże dla mnie – zbyt dużo. Telefon zabiera mi koncentrację. Zdolność koncentracji.
Rozprasza mnie na każdym kroku. Mój umysł nie zapędza się już w odległe drogi wyobraźni, racjonalnych diagnoz. Mój umysł, w tak krótkich chwilach pomiędzy dopaminowym światem żyje pobieżnie. A ja nie chcę tak żyć. Bez względu na to jak żyją inni.
Nie lubię niczego co jest na pół-gwizdka. A tym bardziej jedynego życia.
Pociesza mnie w fakcie powstawania sztucznej inteligencji to, że przestaniemy żyć w internecie. Świat tamten będzie wówczas wykreowany tak doskonale, że przestanie nas cieszyć oglądanie nieprawdziwych obrazów. A że wszystko ma kiedyś swój koniec, i tego nadejdzie czas. Ponieważ telefon oraz internet to przyjemność zwana dopaminą.
Nic co związane z telefonem nie mieści się w ramach serotoniny czyli szczęścia.
A teraz powrócę do początku swoich słów.
Dawno nie czułam szczęścia, które samo zalewa nasze ciało. Do chwili, w której kupiłam kurki.
Ludzie mówili, zobaczysz, znudzi Ci się za chwile to chodzenie.
A tym czasem z dnia na dzień, podoba mi się coraz bardziej. Bo to świat, który we mnie tkwi najmocniej. I ten świat kur pociągnął za sobą masę kolejnych spraw. On wpłynął na to, że zwalniam. Idąc o świcie z ziarnem i świeżą wodą przyglądam się mgle, rosie, przymrozkowym malowidłom. I to nadaje rytm całemu mojemu dniu.
Ja tak chcę żyć. Przyglądanie się porannym tańcom koguta, sprytowi kur, daje mi serotoninę.
Bywają dni, w których czuję ciągłe podminowanie. To dni wypełnione dopaminą.
Jeśli zacznę dzień dostarczeniem hormonu serotoniny, wszystko wygląda inaczej.
Rozpoczęcie dnia od otwierania kurnika pozwala poczuć szczęście i obniża niepokój, pęd, lęk.
Współczesny świat jest tak mocno uzależniony od dopaminy, że wyjście z tego nałogu jest o wiele trudniejsze niż wyjście z uzależnienia alkoholowego czy narkotykowego.
Ludzie myślą – „Jestem dziś taka zmęczona, poscrolluje trochę, bo nie mam na nic innego siły. To mnie odpręży. To jest łatwe.”
Ludzie myślą – „Jestem taka zmęczona, wypiję kieliszek wina, bo nie mam na nic innego siły. To mnie odpręży. To jest łatwe.”
Dodatkowo objawy uzależnienia od dopaminy wydają się być nieszkodliwe, a do tego mało widoczne, gdyż dotyczą prawie wszystkich.
Bo jeśli żyjemy w świecie, gdzie na przystanku autobusowym siedzi kilka dziewczyn i wszystkie z nich patrzą w telefon, a ta, która robi na szydełku przyciąga uwagę i zdziwienie, to gdzie leży problem…?
Najgorszym jest fakt, że uzależnione od dopaminy dzieci, mają jeszcze bardziej uzależnionych od dopaminy rodziców.
Telefon, seriale, zakupy, jedzenie, zabawa. Konsumpcjonizm.
Przecież każdy wie, że najzdrowiej byłoby jeść jeden, porządny posiłek w ciągu dnia. A my od przebudzenia do zaśnięcia podgryzamy.
Mamy za dużo ubrań. Za dużo pierdół.
Na światłach, w korku, w kolejce, sięgamy po telefon.
Ciekawa jestem ilu z Was stojąc w sklepowej kolejce, lub czekając długo na wizytę lekarską nie sięgnie po telefon…?
Nie umiemy się już nudzić. Nuda nas boli. Czujemy podminowanie, nerwowość, lęk. Wyciągając telefon i zagłębiając się w świecie, który zajmuje naszą głowę odpychamy od siebie wszystkie te emocje. Nie wiedząc, że właśnie niewyobrażalnie je nasilamy. Popadamy w błędne koło, nie mając czasu na szczerą wobec siebie opinię. Zagłuszamy to kolejną dawką dopaminy, zamartwiając się brakiem serotoniny.
W świecie pędu i krótkiej daty ważności gloryfikujemy i dbamy nawet o ten sam rodzaj hormonów w swoim organizmie.
Zagłuszamy prawdziwe szczęście byle jaką przyjemnością. Gęstą, intensywną, częstą, natychmiastową.
Odświeżać, odświeżać, Sprawdzać. Sprawdzać.
FOMO. FOMO. FOMO. Obawa, że coś istotnego nam umknie, kiedy będziemy online.
Że tam, w świecie internetu dzieje się świat ciekawszy. Że kiedy poświęcimy się życiu namacalnemu, to wszystko inne popadnie w rozsypkę. Ale co inne? Kiedy świat namacalny jest jedyną i najistotniejszą wartością.
Szukamy dopaminy w dobrej, schlebiającej nam ocenie innych, jakże łatwo o nią w świecie internetu, gdzie możemy być tacy piękni, idealni i szczęśliwi. Taka dopamina ma o wiele większą moc niż dopamina płynąca z przyglądania się samemu sobie w lustrze i wdzięczności za ciało, które nas nosi.
Do problemu dochodzi również taniość owej dopaminy. Taniość, dostępność i łatwość osiągania. Na każdym kroku. Jedzeniowa, cyfrowa. Wystarczy opłacić abonament telefoniczny, kupić najtańsze jedzenie, które posiada najbardziej dopaminowy skład.
Zastanówmy się nad rodzajem możliwej dopaminy chociażby 30 – 40 lat temu…
Bo czereśnie z drzewa, wieczorne spotkania, sobotnie potańcówki są serotoniną.
Czy byliśmy wtedy szczęśliwsi? Niekoniecznie. Ale znaliśmy poczucie szczęścia, które rozlewa się ciepłem po całym wnętrzu bez wmawiania sobie posiadanego szczęścia.
Depresja, lęki, nerwice były rzadkością. Dziś są najliczniejszą chorobą. Epidemią.
Czyż dopamina nie jest tego powodem?
Jeszcze niedawno mówiłam, że największym nałogiem XXI wieku jest cukier. A przecież cukier nie jest niczym innym jak dopaminą.
Dopamina ma nam wynagrodzić nasz wszechobecny stres, przebodźcowanie, zmęczenie, od którego szukamy wytchnienia. Dopamina idealnie komponuje się z nawykiem jaki w nas powstał w XXI wieku, który daje nam wszystko już i od razu. Oduczyliśmy się czekać, trudzić.
Dopamina dołożyła swoje w postaci kolejnej, kolejnej i kolejnej rzeczy, przyjemności, zdarzenia. Pociągnęło to za sobą konstrukcję naszych myśli. Myśli, które osadzają się tylko w przyszłości. W tym co będzie, w tym co czeka nas do zrobienia, w tym co nastąpi, w tym co nas goni, w tym co się nam uda bądź nie, w tym co przed nami. Bo dopamina jest prędka. Przychodzi szybko i jeszcze szybciej odchodzi. Ta prędkość zaczęła nas gnać. Nasz umysł i ciało. Czekamy do następnej przyjemności. Wyglądamy jej, prowokujemy ją, dostosowujemy pod nią cały nasz plan. Co będzie, co będzie…
Już nie ma nas w tym, co jest. Bo co jeśli jest nuda? Cisza? A nuda nas wierci, uciska, szarpie.
A ja już dawno pisałam, że nuda to najlepsze lekarstwo. To najtańszy lek o największych właściwościach. Jednak wolimy kupować te najdroższe, pędem zdobywając na to pieniądze i scrollować w kolejce po ich zakup.
Czy ja oskarżam ludzi i świat? Nie. Czy zarzucam? Nie. Świat i ludzie muszą sami znaleźć swoją drogę, swój szczery wobec siebie osąd. Może być tak różnoraki.
Dopamina spowodowała, że straciłam zdolność skupienia. A przez to trudno usiąść mi do pisania. Prokrastynacja względem tego sięgnęła zenitu. A to pisanie daje mi serotoninę.
Dopamina mi ją zabrała.
Przyglądając się zarówno światu, ludziom jak i sobie znajduję zależności, których nie chcę przegapić. A mój wrodzony perfekcjonizm każe mi szukać najlepszej drogi na przeżycie danego mi żywota. Czy jestem na swój perfekcjonizm zła? Nie. Jestem mu wdzięczna. Bo zgubić się jest fantastycznie, gdyż tylko dzięki temu można odnaleźć się lepiej. I mój perfekcjonizm właśnie tych lepszych dróg pozwala mi szukać. Samo szukanie jest takie przyjemne. Bo perfekcyjna droga nie jest jedyną i wyjątkową. Jest najlepszą dla mnie. Bo perfekcjonizm to nierzadko wytrwałość w dążeniu do celu. Choć i bywa, że całkowite odpuszczenie. To też mi się zdarza. Bywa, że słowa w mojej głowie brzmią tak idealnie, iż nie piszę z lęku o ideału brak. Bez względu na wzorce zachowań perfekcjonisty, jedno jest dla mnie najważniejsze…
On pozwolił mi zrozumieć, że nie chcę już dłużej żyć w świecie dopaminy. Droga nie będzie łatwa. W końcu dopamina jest taaaaka przyjemna…
Ale mnie nie o przyjemność w życiu ostatecznie chodzi, a o szczęście.
Szczęście, które rozlewa się ciepłem po całym wnętrzu. Samo z siebie.
kurz
Na wakacje przyjechał do mnie kurz.
Generalnie go nie zapraszałam. Jak co roku zresztą.
Zawsze staje w drzwiach z tymi wielkimi, wypchanymi walizami, z których aż wystają koty walające się potem pod kanapą i pyłki, które wirują w promieniach słońca, gdy tylko choć promień słońca wejdzie mi do domu.
Generalnie czują się jak u siebie, gdy tylko je wpuszczę. Dlatego co roku zamykam drzwi przed nosem i mówię donośnie – wont!
Co roku udawało mi się kurz wykurzyć.
Ale… czy w tym roku mi się nie udało, czy po prostu, zwyczajnie, nie chciało i tych drzwi biodrem dociskać i klamki do góry trzymać…
Bo on, jak nie zabarykaduje drzwi, to potrafi się w szczelinę wcisnąć i osiąść na dłużej.
Dlatego trzeba działać zdecydownie, siłą, sprytem i czasami nawet chamstwem.
Ale w te wakacje miałam wrażenie, że gdy zapukał, to było mi obojętne.
Żeby nie powiedzieć, że chyba nawet mógł się poczuć zaproszony.
A może i mu te drzwi szerzej rozwarłam, co by umiał te bagaże przepchnąć.
Za jednym razem się nie zabrał, więc stałam tak, trzymając stopą i patrząc ze spokojem i podziwem jak wnosi te pyłki, koty, okruchy, paprochy, zanieczyszczenia pyliste…
Nie miałam czasu, więc ich nie nakarmiłam, ale widziałam, że prędko się rozpakowali i każdy znalazł sobie dogodne miejsce.
Przychodziła mi czasami taka myśl do głowy, że się za bardzo rozpanoszą, że jednak podniosą mi moje nerwy i zabiorą spokój.
Ale nie stało się tak. Nawet, gdy oglądałam telewizję i ekran na chwil pare ciemniał, widziałam wówczas jak licznie siedzą przy telewizorze. Ach! Jak przy? One zajmowały cały ekran. Może były braki ich obecności w miejscach gdzie mój syn ekran popalcował.
Ale widziałam, że lada moment i tam na powrót zagoszczą.
Kiedy mieli przyjść ludzie zewnętrzni, którzy mogliby nie czuć się dobrze w dodatkowym towarzystwie kurzu, o którym nie zostali wcześniej poinformowani , mieliśmy być przecież sami, to stawiałam na zasadę – jak mnie będziesz chciał lubić, to znajdziesz do mnie drogę nawet kiedy będziesz ją musiał do mnie odkurzać.
Oczywiście w przenośni, bo odkurzacza broń boże im przy wejściu nie wręczałam.
Bo jak zaznaczyłam powyżej, kurz mi nie przeszkadzał.
Czasami piłam poranną kawę i się im przyglądałam. Tym kocim kurzom. One na mnie też łypały. Ale na początku tylko ze stresem. Potem widziały, że z każdym dniem odstawiam kubek i gdzieś łażę. No to nie czując potem mojego wzroku, lęgły się na potęgę.
Dobre warunki miały.
Czasami jak przeszłam zamaszystym krokiem obok miejsca, w którym się kotłowały, to widziałam jakby przede mną uciekały. W kąt leciały.
Ale generalnie z czasem mijających wakacyjnych dni zauważyłam, że zaczynamy żyć w symbiozie.
Zastanawiam się czy to kwestia wieku i doświadczenia, czy lata i wówczas na ten czas wszechobecnego wywalenia…
Bo wiek i doświadczenie praktycznie to samo co w czerwcu, a jednak w związku ze zbliżającą się jesienią powiedziałam Im – do wiedzenia!
Nie zapraszałam jeszcze na drugie lato, bo nie wiem czy będę się czuć jednako i na ich goszczenie znajdę miejsce i zdrowie.
Bo żeby gościć kurz, to trzeba mieć końskie zdrowie.
To kurz i jego pochodne wzmagają w człowieku nerwowość, problemy ze snem, zwiększają lęk i stres, pogarszają koncentrację, nastrój i zabierają produktywność.
Więc jeśli tyle owi goście człowiekowi zabierają, to ile trzeba mieć w sobie przestrzeni na spokój aby zezwolić im na leniwe bytowanie.
O! I ja właśnie te ogromne pokłady spokoju miałam w sobie.
Ale! Ale! Miałam w sobie, bo nic mnie nie cisnęło. Ja też miałam wakacje!
Nawet jak mnie czasami potrafili poddenerwować, gdy na mocno widocznym miejscu zebranie liczne zrobili, to zamykałam drzwi za sobą i se o! Do kina jechałam. Wracałam późnym wieczorem to i oni pokładzeni spali.
A następnego dnia już zmywarka do rozładowania, książka na dworze do przeczytania…
No jakoś my się najczęściej mijali.
Ale! Idzie jesień. Z nią moje ulubione kokoszenie się w domu i wtedy kurz z domu wykurzam!
Drzwiami, oknami, szmatą ich traktuję. Bez litości. Ale nie przejmuję się, bo wiem, że oni i tak wrócą, choćbym nie wiem jak im miotłą wtłukła. Są bez uczuć i litości. Bez honoru i godności.
Z kurzem nikt jeszcze nie wygrał. Dlatego na lato i czas wakacji postanowiłam tej bitwy nie toczyć i ich serdecznie zaprosić. Pobyli. Bez stresu.
Ale już ich spakowałam, nawet nie czekałam aż sami się jakoś zorganizują i za drzwi wystawiłam. Nie wiem czy gdzie pójdą do sąsiadów, czy z bocianami się jeszcze do Egiptu zabiorą… Nawet tam by się dobrze miały. W Egipcie wszystko zakurzone.
O! Doradzę im to następnym razem. Ale teraz, na tę nadchodzącą jesień i zimę nie chcę ich już widzieć. Teraz czas na kreatywną pracę. A do takiej muszę mieć porządek idealny.
Mój mózg wówczas jest w stanie wykonać każde zadanie…
I to chyba doświadczenie pokazuje człowiekowi, że jest czas na kurz i bez kurzu bytowanie.
Czas na wakacyjne leniuchowanie i na roboty i kreatywne zadanie.
Bo tak, jak starty po miesiącu kurz robi większą różnicę niż na bieżąco sprzątany, tak i wypoczynek najważniejszą jest częścią dobrej pracy…
Zaproście czasami kurz. Ale też i o odpowiedniej porze wygońcie! Nie dajcie swojemu umysłowi się do reszty zakurzyć. No i pamiętajcie – walizki czasami trzeba samemu im wyrzucić… Tacy to Ci są letnicy.
z dyktafonu.
Mam w swoim dyktafonie dziesiątki nagranych przemyśleń. Zdań, które wpadają mi do głowy, gdy jadę autem. Nagrywam je z nadzieją iż stworzę z nich post. Nie dzieje się to.
Dlatego zapiszę tak, jak zostało nagrane. Bez rozwijania. Bez planowania. Aby mi nie uciekło.
1.
Słuchałam ostatnio podcastu, w którym mówili, że aby osiągnąć sukces, nie można mieć planu B.
Posiadanie planu B powoduje, że nie skupiasz całej swojej uwagi, możliwości i zaangażowania w plan A. Zawsze, wszystko czego słucham odnoszę do siebie i do swoich względem tego analiz.
I tutaj zaczęłam myśleć o tym, że my z mężem mamy plan B. Plan B, który bardzo lubimy i czasami nawet myślimy, że byłoby fajnie gdyby plan A nie wyszedł i tym zmotywował nas do wykonania planu B. I ja już wiem dlaczego my mamy plan B…
Ponieważ my nie chcemy osiągać sukcesu.
Kiedy byłam mała, mój Tato dostał bardzo dobrą propozycję. Propozycja obejmowała odbieranie tworzonego przez Niego towaru przez sąsiadujący z nami kraj i zaopatrywanie całego ów obrębu.
(Mój Tato tworzył to jako jedyny w Europie)
Jego już wieloletni klient, sprawdzony, chciał to zamówienie po prostu mocno powiększyć oraz dać Mu za to bardzo dużą kwotę.
Mój Tato bez zastanowienia odpowiedział, że podziękuję. Nie skorzysta.
Kiedy zapytałam Go – dlaczego odrzucił taką propozycję, odpowiedział mi, że musiałby zatrudnić kilku pracowników, których trzeba nauczyć tej pracy. Mój Tato jako perfekcjonista nie potrafi pogodzić się z „brakiem myślenia” przy robocie oraz bylejakości czy półśrodkach.
Zatem nauka pracowników kosztowała by Go wiele nerwów, irytacji, bezsilności.
Drugą kwestią był czas. Takie zlecenie zabrałoby ogrom Jego czasu i spokoju. A On nie chciał wymieniać swojego czasu na pieniądze. I choć wychodził wcześnie rano do warsztatu i wracał nierzadko przed północą, to nie chciał mieć na karku dodatkowych terminów, stresów, pogoni.
Chciał mieć czas w swojej pracy na popołudniową drzemkę, spacer o zmierzchu, naprawę zwiezionych antyków.
Gdyż w tym wszystkim nigdy na nic nam nie brakowało. Jeździliśmy może starym autem, bo Tato wolał inwestować na giełdach staroci. Ale i my pokochaliśmy wartość tego wyboru.
Nie jeździliśmy na wakacje, bo najlepsze wakacje były w okolicznych wsiach. Ale miałam swój japoński motocykl kiedy byłam nastolatką. I auto z siostrą żeby jeździć na dyskoteki. Mieliśmy moim zdaniem wszystko albo i dużo więcej. Pomimo tego, co odrzucał. Potrafił znaleźć złoty środek. Nie dać się wpędzić w pościg aby mieć więcej.
Dziś mam 40 lat i już nie musiałabym Go pytać czemu się na to nie zdecydował. Teraz i ja dałabym tę samą odpowiedź.
Ludzie wciąż zadają mi pytanie – czemu Ty nie robisz rolek? Czemu Ty nie robisz stories? Dlaczego Ty nie chcesz sprzedawać więcej książek? Mieć większego konta w social mediach?
Odpowiedź jest prosta. Ja nie chcę tracić swojego cennego, jedynego czasu, na to tylko aby materialnie, w statystykach i liczbowo mieć więcej.
Już to co mam, to więcej, niż kiedykolwiek marzyłam.
W świecie rzeczywistym jak i tym wirtualnym mam tak dużo wspaniałych ludzi, dobrych, życzliwych, że chcieć ponadto byłoby bezczelnością.
Ja nie chcę odnosić sukcesu. Ja chcę żyć spokojnie, szczęśliwie. Ciężko jest osiągnąć równowagę, mieć czas na wdzięczność, przyglądać się szczegółom goniąc za sukcesem.
Człowiek w pośpiechu nie widzi dookoła, a ja chcę widzieć…
Dlatego mam plan B i nie pragnę sukcesu.
(Ale jako, że lubię podważać to co myślę i piszę (bo jestem swoim największym w tej kwestii hejterem), to można też biec i widzieć więcej niż ten, co cały dzień stoi i patrzy. Nigdy nie ma jednakiej odpowiedzi. Odpowiedzi, która pasowałaby do każdego człowieka, sytuacji. Warto zatem przyglądać się sobie. Nie światu, a sobie. Aby znaleźć to, co nas uszczęśliwia. Może choć na ten czas warto zwolnić…)
2.
Czekam na czasy, w których mózg będzie modniejszy niż twarz.
Na czasy, w których inwestycja w umysł będzie bardziej opłacalna niż wzbogacone lico.
Że to umysł stanie się naszą pierwszą i najważniejszą wizytówką.
I bystra konwersacja uczyni więcej niż brak zmarszczek.
Czekam na czasy, w których pojawi się możliwość wstrzykiwania wiedzy jak botoksu.
Czasy, w których jeden mililitr w strzykawce dołoży dowcipu.
Uda się naciągnąć bystrość umysłu jak ciągnie się nitkami kącik ust ku skroni.
Choć nie wiem czy to możliwe, gdyż Ci, którzy świat umysłu doceniają, wiedzą, że największa jego wartość mieści się w poszukiwaniach i drodze…
Że nie da się jej znaleźć, jak dużych ust na każdej z miastowych ulic.
(Żeby było jasne, to nie moje usta i nie mam nic przeciwko, gdyż to dobroć człowieka wychodzi ponad modę. W świecie braku uważności czytania między wierszami i świecie kultu hejtu wolę dołożyć sprostowanie.)
3.
Rzeczy smutne mnie smucą.
Jeśli jednak przyłożyć by miarę do tego jak radują mnie rzeczy dobre, a jak smucą smutne, to radość z tych dobrych ma kolosalnie większy rozmiar niż smutek ze smutnych.
Jeśli płaczę w życiu, to prawie zawsze jest to płacz ze wzruszenia. Rozczulenia. Z całej dobroci jaką widzę. Z drobnych zdarzeń, które czuję i słyszę.
Zostawiłam ostatnio Tatusia w szpitalu. I kiedy szłam tą piękną Goczałkowicką aleją łzy kąpały mi na bluzkę. Nie dlatego, że Go tam zostawiłam, a On jest chory, tylko dlatego, że Go tam zostawiałam, a tam pielęgniarki były tymi, o jakich się marzy zostawiając Tatę w szpitalu.
Byłam tak wzruszona faktem, że znowu mamy tyle szczęścia w życiu. Że będzie Mu miło, dobrze i bezpiecznie. Jak Go Pielęgniarki zobaczyły, to myślały, że Kryszaka przyjęły.
A On nie Kryszak a Rozumek, choć włos ten sam.
Pojechałam do Niego z niedzielną niespodzianką, gdy do innego szpitala odwoziłam Teściową.
Jeszcze chwila i mnie w karetce zatrudnią. Rodzinny driver leczniczy.
(O i tu wzmianka do powyższego, gdybym goniła za sukcesem, to Kto by Ich tak woził?
Wynajęty kierowca…? Nie, Oni zasługują na mój czas i na osobiste podwiezienie z miłością.)
Zatem pukam w drzwi pokoju Tatusia i słysząc „proszę”, wchodzę.
Siedzi oparty na łóżku. Nogi przykrył sobie kocykiem i czyta książkę. Książkę o Antonim Cierplikowskim, Bardzo fascynuje Go ta postać i wie już o nim wszystko. A to czego nie wiedział, właśnie doczytuje.
Kiedy zobaczyłam Go jak sobie ten mój osobisty Kryszak leży z tą książeczką, to pomyślałam, że za chwilę z tego rozczulenia wybuchnę takim płaczem, że się nie uspokoję. Dlatego musiałam od drzwi już to wzruszenie zagadać czereśniami co je przywiozłam już umyte.
Taki mój Kochany, Najlepszy Tatuś. Na szpitalnym łóżeczku, pod kocykiem. Okno uchylone. Choć upał na dworze, chłód przyjemny w pokoju. Z książką w rękach.
Nie zasmuciło mnie to, że odwiedzam Go w szpitalu, a Jego widok, takiego zaopiekowanego i spokojnego rozczulił mnie na dobre. Nie złe. Bo złego tam nie było. Tam były oczywiste koleje losu, które przyszło nam przemierzać w dobrym dla nas świecie.
Siedzieliśmy sobie na tym Jego łóżku, gdy zapytałam o ilustrację na wyrwanej kartce z rysownika leżącą na nocnym stoliku.
Ilustracja była malowana cienkopisem, może trochę węglem. Podpisana i z datą.
– Skąd Tatuś masz taki rysunek?
– A wiesz Julisiu – zaczął – siedziałem sobie na ławce, paliłem fajkę kiedy dosiadł się do mnie Pan. Okazało się, że artysta malarz i ma tu swoją wystawę obok. Gadaliśmy sobie trochę. Zanim poszedł, na szybko, na kolenie namalował mi taki obrazek. – Tato trzyma te kartkę w dłoni, patrzy i dodaje – Ten Pan mówi do mnie „Pan to chyba ciekawy człowiek jest” na co ja, odpowiedziałem Mu „możliwe, że tak, ale nie każdy o tym wie.”
Ja zaczynam śmiać się w głos, a On lekko pod wąsem ze szczyptą ironii się uśmiecha.
4.
Człowiek przede wszystkim wyraża się nie przez to co ma, ale jak żyje.
Przez swoje zainteresowania, sposób spędzania czasu, zdolności obserwacyjne, refleksje, pokorę.
Człowiek wyraża się poprzez pytania jakie wciąż sobie zadaje, gdyż pytając samego siebie, nieustannie szukamy odpowiedzi. To twórcze poszukiwania, myślenie, odnajdywanie, pozwala nam nigdy się ze sobą nie nudzić.
Można mieć wszystko i umierać z nudów albo nie mieć nic i nie mieć czasu zauważyć, że się nic nie ma.
Bo wszystko to czasami nic. A nic to czasami wszystko. Wystarczy szukać odpowiedzi.
5.
Ostatnio słyszałam fragment, w którym mężczyzna mówił, o tym o co prosił Boga i co ten Bóg Mu dawał. Nie pamiętam każdego z tych przykładów. Ale brzmiały mniej więcej tak:
Prosiłem Boga o mądrość więc dał mi trudne relacje, żebym z nich mógł czerpać wiedzę.
Nic bardziej nie wzbogaca inteligencji emocjonalnej niż wszelakie i różnorodne relacje między ludźmi. Jednakże tylko wtedy, gdy przy nich przystajemy. Przystajemy nie tylko wtedy, gdy ludzie nas ranią, lecz również wtedy, gdy my ranimy innych.
Bardzo często ludzie, którzy czytają mojego bloga myślą o mnie jak o hipokrytce, ponieważ zarzucam wiele rzeczy, które sama zdarza się, że czynię. Jednakże nie wiedzą, że pisząc „ludzie” mam na myśli również siebie. Czyż nie należę do tego gatunku?
Często jeżeli czegoś nie rozumiemy, to po prostu nie wiemy wszystkiego.
Zatem kiedy chciałam mądrości, życie dało mi różne relacje. Relacje ludzi ze mną, jakże i moje z nimi. Te relacje dały mi mądrość, która bardzo jasno pokazuje mi, że bardzo często albo w większości, nie mamy wpływu na to, czy inni ludzie nas lubią. To zależy niejednokrotnie od Ich stanu psychicznego, duchowego, Ich chęci i Ich upodobań względem wybranych cech charakteru. Upodobań rodzaju ludzkiego z jakimi chcą przebywać.
Często te upodobania kierowane są nie ludzkimi pragnieniami, a wręcz przeciwnie – kompleksami.
Jeżeli będę szła ulicą, zamyślona i nie powiem „dzień dobry” czy „cześć”, to ten, który będzie chciał mnie lubić pomyśli – Jula idzie jakaś zamyślona, jak nie Ona. Albo – cała Ona, zamyślona. Lub też klepnie mnie w ramię i powie „Hej Dziewczyno, coś taka zamyślona?”.
Ten, który nie będzie chciał mnie lubić i będzie szukał w każdym moim ruchu tego, aby się w tym upewnić, że nie jestem fajna, pomyśli „Wielka Dama, nawet „cześć” nie powie.”
Nie ma zatem znaczenia jak idę i co powiem lub nie. Znaczenie ma to, co Ty będziesz potrzebował na dany moment o mnie myśleć.
Nie zależy to od naszych zachowań. Bo mowa rzecz jasna o normalnych zachowaniach, które w jednym wypadku potrafią bawić do łez, a innym razem irytować do nieprzytomności. Choć zachowanie jednakie.
Zachowaniach w miarę względnych i poprawnych. Ludzkich. Bez agresji, obrazy.
Nie mówimy o skrajnościach, tylko o zwykłym ludzkim bytowaniu.
Mam w swoim życiu też takich przyjaciół, których pasowałoby złapać za ramiona, potrząsnąć nimi i odstawić na bok ze swojego życia. A tymczasem ja wiem, że chcę Ich mieć do końca swoich dni. Ponieważ mają takie cechy, że te które doprowadzają mnie do szału, przegrywają z tymi, które mają wielką wartość. Nietuzinkową, oryginalną. Ja pomimo przeciwności, po prostu chcę ich lubić.
A innych nie umiemy z Ich wad wytłumaczyć. Na inne wady nie mamy przestrzeni. Najczęściej tak jest, że najbardziej nie lubimy w innych ludziach tego, co mamy nie przepracowane w sobie. To są prawdy powtarzane, udostępniane, ale mało Kto przystaje przy tym, bo my wolimy nie lubić innych za swoje ułomności, traumy i kompleksy. Mało Kto lubi patrzeć na swoje względem innych zachowania. I się do nich ze wstydem przed sobą przyznać.
Organizm ludzki, natura człowieka odruchowo broni się przed każdą względem siebie ułomnością, niedociągnięciem.
To najtrudniejsza z życiowych prac. Rozgrzebać siebie. To boli. Przeraża.
Ale tylko to daje mądrość o jaką prosimy. Uświadomić sobie gdzie leży nasz ból i jak przekładamy go na ocenę innych i świata wokół.
Moja prośba została wysłuchana. Latami próbowałam nie przejmować się opinią innych, choć potrafiłam stanąć na głowie w staraniach. Dziś wiem, że nie ode mnie zależy czy mnie polubisz, wytłumaczysz, zrozumiesz.
I nauka ta przyszła z obu stron. Mojego względem innych zachowania i zachowania innych wobec mnie.
Moja nauka kończy się na tym, że ja odnalazłam w sobie to, co przekładałam na innych. Czuję się dumna ze swojej względem tej sytuacji pokory i szczerej oceny sytuacji. Wierzę, że już nigdy ich nie popełnię. Chcę ufać swojemu doświadczeniu.
Tym, którzy przekładali swoje „nieszczęścia” na ocenę mojej osoby, życzę aby droga, której doświadczają, doprowadziła ich do celu, który Ich uwolni. Uwolni od ciężaru własnych myśli, analiz..
Lecz czy moja nauka kończy się na tym, czy wręcz dopiero zaczyna…? Bo dzięki niej mogę żyć piękniej, lżej, lepiej. Głęboko siebie znając. Wiem też jedno, człowiek bez ran nie doznaje wartościowych nauk. To rany otwierają nie tylko skórę ale i przede wszystkim pogląd na samych siebie. Jednakże tylko wtedy, gdy wątpisz, podważasz i siebie wciąż pytasz…
Nie o błędy innych, a własne. Tylko wtedy z błędów można wyjść. Silniejszym i przede wszystkim mądrzejszym oraz lepszym. Bo kiedy posiądziesz tę mądrość, będziesz wiedział, że Ci którzy Cię ranią, mają tę drogę przed sobą i nie zależy to od Ciebie.
Pamiętaj, czerp dużo z dobrych chwil, ale jeszcze więcej szukaj w złych, to one sprawią, że dobrych będzie więcej.
6.
Im jestem starsza tym mniejsze mam pragnienie wypowiadania swojej opinii. Choć latami, byłam fanką wrażania własnych poglądów.
Ale mam coraz mniejsze pragnienie. Zarówno między ludźmi na głos jak i w myślach.
Mój perfekcjonizm oraz potrzeba kontroli wciąż nakazywała mi rozwiązać każdą sprawę w swojej głowie. Każde zdarzenie, zachowanie. Rozwiązać i zamknąć aby móc przejść do kolejnych myśli. Dziś mówię sobie – Jula, nie musisz mieć zdania na ten temat.
I mam wrażenie jakbym była lżejsza o całą tonę. Nie muszę i puszczam. Bo cóż mi da przeanalizowanie danej kwestii na milion różnych sposobów…
Im jestem starsza, tym bardziej czuję, że nie ma potrzeby dzielenia się ze światem swoją opinią. Chyba, że Ktoś zapyta – Jula, a co Ty myślisz na ten temat…?
To odpowiem. Choć już nie każdemu.
Życie pokazuje mi jak wspaniale działa na mnie obmyślanie nowego opowiadania, zamiast bezcelowego kontemplowania…
Choć zresztą… Nie muszę mieć zdania na ten temat.
Na moim dyktafonie kolejnych nagrań są dziesiątki. Ale zamykam laptop i pędzę na obiad, a później na „Horyzont” z naszymi przyjaciółmi Buddystami. To są wspaniałe spotkania, bo Oni nie mają żadnego planu i za nic mają pogoń za sukcesem.
A opinie na każdy temat są luźne, dowcipne i lekkie, nawet gdy poważne…