Pod wątpliwość daję szczęście, które jest osiągane dzięki możliwościom wyboru.
Żyjemy w czasach, w których mnogość tego, co wybrać możemy staje się naszym więzieniem wiecznego niezadowolenia. Może zadowolenia powierzchownego bądź wmawianego, ale niekoniecznie tego dogłębnego, prawdziwego, szczęścia w czystej postaci, bez rozważania alternatyw..
Agnieszka Osiecka mówiła, że nigdy nie zaznaje pełnego szczęścia z tego, co aktualnie robi, bo zawsze myśli, że gdzieś indziej dzieje się coś znacznie ciekawszego.
Słyszałam ostatnio piękne porównanie tego, o czym rozmyślam.
Brzmiało tak – kiedyś wchodziliśmy do sklepu po spodnie. Były trzy pary. Jedna dużo za duża, druga dużo za mała, a trzecia jeszcze bardziej za duża. Braliśmy tę, która była najmniej niewymiarowa. Cieszyliśmy się, że jakakolwiek para była na stanie.
Dziś wchodzimy do sklepu. Par jest 40. Pasują na nas wszystkie. I spośród wszystkich jakie pasują, wybieramy w końcu jedne. Idąc do domu, a potem jeszcze kilka dni, rozważamy w głowie inne pary, które mogliśmy wziąć i może pasowałyby lepiej niż te, które pasują teraz.
Wybór, który mamy w kwestiach zakupowych, mieszkaniowych, wakacyjnych, spędzania wolnego czasu jest tak olbrzymi, że jakiegokolwiek nie dokonamy to i tak będzie towarzyszyć nam myśl, że mogliśmy wybrać lepiej. Czasami ta myśl będzie wielka, innym razem zagości w naszej głowie tylko na chwilę. Jednakże tych wyborów każdego dnia dokonujemy w tych czasach tak wiele, że nazbiera się ogrom rozdzierających myśli pośród spraw nieistotnych i błahych.
Świat stał się bliski. Czas wolny stał się szerszy. Ścieżki życia liczniejsze. Wachlarz kolorów barwniejszy. A trud dużej ilości zarabianych pieniędzy na to, aby móc pozwolić sobie na możliwość tych wyborów, zabiera nam tak dużo czasu, że muszą one być trafne.
Czytałam wczoraj nagłówek „…kiedy położę dzieci spać, włączam netflix i nie mam siły na nic innego.”
Nie czytałam tego artykułu, więc nie odnośmy się do jego treści, a do samego nagłówka i mojej na jego temat interpretacji.
Czyż to nie jest wspaniałe, że kiedy uśpisz dzieci możesz położyć się padnięta na kanapę i oglądać płatną platformę telewizyjną?
I pozwolić sobie na „na nic innego nie mam siły”.
Bo kiedy dzieci są małe to tak jest. Jesteśmy bezsilni fizycznie i psychicznie. To trudny czas. Pozwólmy sobie na to.
Mamy możliwość odpoczynku, podczas gdy ongiś, kiedy szły spać zabieraliśmy się za gotowanie pieluch i tłuczenie ziemniaków dla świń w oborze.
Dziś stajemy się tacy roszczeniowi wobec życia i danego nam czasu.
Nie dość, że mamy go więcej, to chcemy wycisnąć go do cna, zamiast cieszyć się z samego faktu jego istnienia. Oceniamy siebie przez pryzmat widocznych czynów zamiast wewnętrznego spokoju.
Wydaje nam się wciąż, że jesteśmy nieudacznikami, bo mamy tak ogromną ilość wyborów, a ich nie dokonujemy. Że nie chodzimy na jogę kiedy dzieci zasną, że nie mamy siły nawet na domową medytację, że nie upieczemy swojskiego chleba ani nie dokonamy żadnych innych fantastycznych możliwości wyboru, jakie proponuje świat i jakie głosi ludzkość.
Wszystko w życiu ma swój czas. Pamiętaj, że mnogość wyboru i korzystanie z tego często zabierze Ci najważniejsze co możesz wybrać – Twoje prawdziwe pragnienia.
Dziś lot samolotem na Majorkę, Gran Canarię, Cypr, Kretę i wiele innych miejsc jest w podobnej cenie. Ceny za hotele, apartamenty również zbliżone.
I teraz powstaje pytanie – gdzie ja mogę lecieć? Gdzie będzie piękniej, gdzie będzie lepsza pogoda? Gdzie mogę postawić swą nogę, aby tego kroku nie żałować?
Bo jeśli hotel i plaża nie spełni mych oczekiwań, to pojawi się ta myśl o błędnym wyborze.
Może jednak Sardynia byłaby piękniejsza? Takie ładne zdjęcia stamtąd Kowalscy mięli.
No i tych pieniędzy trochę szkoda, na zarobienie których poświęciliśmy tyle czasu, spokoju i zdrowia.
Ten przykład to tylko zilustrowanie problemu. Każdy z nas będzie go miał w zupełnie innej strefie swojego życia.
Będą to wybory względem pracy, partnerów, ubrań, mebli, zajęć dodatkowych, samochodów…
Wybory względem obiadu w restauracji. A już najgorzej , gdy zamówiliśmy coś, co wygląda i smakuje najgorzej ze wszystkich doniesionych do Twojego stolika.
Te wybory będą towarzyszyć nam całe życie. Mniejsze lub większe.
Na początek będziemy chcieli dokonać wyboru najlepszego dla siebie, potem dla swoich dzieci. Bo każdy nasz dobry wybór, jeśli nie jest dobry dla naszych pociech, przestaje być dobry i dla nas. Takie rodzicielskie serce.
Przychodzi jednak w życiu taki czas, w którym uświadamiasz sobie, jak wiele z Twoich wyborów nie jest Twoich. Wydaje Ci się, że są. Ale nie, to wybory świata w jakim tkwisz.
Wybory postawionych poprzeczek, wymagań społeczności, wybujałych ambicji, natury zwycięzcy, wyścigu szczurów, pokazów możliwości…
Przychodzi taki czas, w którym wiesz jaki wybór jest najlepszy dla Ciebie.
Kiedy już przemierzysz liczne drogi, kiedy poczujesz smak wielu potraw, kiedy dostrzeżesz mnogość barw…
Wtedy wiesz, że ten wybór jest właściwy i żaden inny z proponowanych nie wart nawet przystanięcia tam Twoich myśli i analiz.
W tym roku kończę czterdzieści lat. Wiek nigdy nie miał dla mnie znaczenia.
Nie martwią mnie zmarszczki ani starzejąca się skóra. Wręcz przeciwnie.
Pomyślałam sobie, że ten rok potraktuję jako uwolnienie się od tego, co zabiera mi czas i spokój.
W moim życiu od zawsze dzieje się bardzo dużo. Myślę, że tyle, ile często dzieje się w życiu kilku albo kilkunastu nawet osób.
To, co widać w sieci to zaledwie niewielka garstka informacji o mnie, mojej rodzinie i naszym życiu. Naszym czasie i tym, co się w nim dzieje.
Czuję też że zatęskniłam za sobą. Za czasem z sobą. Za ciszą i możliwością przyjrzenia się temu, co daje mi owy spokój.
Moja natura wciąż mnie gdzieś gna. Ale teraz chcę popatrzeć dłużej na słońce przeciskające się pomiędzy moimi placami, gdy wyciągam rękę w kierunku okna.
Zapytałam moje dzieci, gdzie chciałyby jechać na wakacje. Jak chciałyby je spędzić?
Zadały mi pytanie czy muszą jechać na wakacje? Czy nie mogą zostać po prostu w domu i biegać całe dnie po polach i swojej bazie z paczką znajomych?
Czuję, że oni pomimo młodego wieku również chcą uwolnić się od świata pełnego wyborów.
Może czują, że proste życie może dać tyle dobrego..
A może te wybory wcale nie są takie trudne, czy pełne żałowania, gdy zaczynamy żyć dla siebie…
Jakiś czas temu przestałam zaglądać w media społecznościowe.
Robię to teraz sporadycznie i krótko. Zwyczajnie już zapominam, że są.
To zabiera tyle czasu. Czasu, w którym można tyle doświadczyć, poczuć. Czasu, w którym można odnaleźć spokój.
Dzięki braku oglądania tych wszystkich obrazów, tyle mniej w moim życiu rzeczy, które wydaje mi się, że muszę kupić, zobaczyć, zdobyć, odkryć, posiąść na własność.
Mam więcej czasu przyglądać się swoim rzeczywistym potrzebom i pragnieniom.
Kiedy przyglądamy się ludziom dookoła, bardziej niż samemu sobie, zupełnie niezauważalnie spełniamy pragnienia tłumu zamiast swoich indywidualnych.
Nam, ludziom, pomimo mijających lat i wieków wciąż wydaje się, że jesteśmy tak istotni dla świata. Tak ważni. My i nasze życie. Nie. Zupełnie jesteśmy temu światu niepotrzebni. Ani my, ani nasze wybory. I ta myśl powinna zmniejszyć nasze ego. A mniejsze ego pozwolić egzystować spokojniej.
Próbujemy z całych sił żyć tak, aby nadać jakąś istotną wartość temu życiu.
To dobrze. Bo też jaki sens ma po prostu przetrwanie?
Tylko trzeba znaleźć swój świat zadowolenia i spokoju. Wolny od wiecznych wyborów zmieniających się czasów i próby dostosowania się. Próby bycia istotnym zamiast wolnym.
Nie lubię marnować danego mi czasu, ale coraz mocniej uświadamiam sobie, że ten czas jest mój i może stać się wolny od wiecznych wyborów. Mogę wybrać siebie.
Żaden inny wybór, oprócz tego z głębi moich prawdziwych potrzeb nie da mi spokoju.
W zaznanym spokoju dokonanie wyboru jest już zazwyczaj oczywiste i zawsze trafne.
Jakiś czas temu mój mąż powiedział mi, że mocno się głowi nad moimi urodzinami.
Ta ogromna paleta wyboru… Ach…
Wiem, że gdybym zechciała w dzień swoich czterdziestych urodzin rano być w Meksyku, w południe na Majami a wieczorem na zimnych Lofotach, mój mąż spełniłby moje życzenie.
Ale ja niczego z tego nie pragnę. Żadnych z tych dalekich krain.
Duża impreza? Nie. Imprez w naszym domu – i to licznych – jest naprawdę sporo.
Niespodzianka? Nie. Ja już wszystkie najpiękniejsze niespodzianki od swojego losu dostałam.
Prezenty? Nie. Ja wszystko mam. Albo o wiele więcej.
Powiedziałam Mu, że w dzień swoich urodzin chcę w swojej rodzinnej wsi na ziemi, którą dostałam od rodziców – ognisko. Ja. On i dzieci. Moi rodzice i moja siostra z rodziną.
Kiełbaski nad tym ogniskiem. I chleb pieczony na patyku. Ta kiełbasa z musztardą miodową.
I konkurencje może. W workach. Od południa. A przy zachodzie słońca będziemy siedzieć na leżakach i patrzeć jak chowa się ono za horyzont. A potem na nogach wrócimy do domu.
I będziemy jak zwykle bardzo dużo się śmiać. Najwięcej pewnie z żartów Babci.
I pomimo ogromnej ilości wyborów jakich mogłabym tego dnia dokonać, pomimo możliwości jakie są mi dane, ja już wiem, mając czterdzieści lat, że nigdzie indziej większego szczęścia dla mnie nie będzie.
fajeczka
Generalnie na wódce mi nie zależy.
Przypomina mi się historia rodzinna, gdy na ognisku pytam Ciocię czy nalać Jej wina czy piwa, a Ona odpowiada – mnie to dziecko alkoholu daj!
Ale mnie generalnie na alkoholu nie zależy. Tańczę po stołach bez wódki.
Drę się najgłośniej, gadam najwięcej.
Jak mi już Kto naleje, to chodzę z tym drinkiem całą imprezę. Jeśli jest nadpite to najprawdopodobniej dlatego, że mi się to wylało, bo gestykuluje mocno, albo Ktoś na mnie wpadł lub podpił bo pomylił naczynia.
Nie, nie! Coś tam alkoholu mój język liznął, ale to dzieje się sporadycznie i bardzo mało.
Generalnie mój stan, to albo wrodzona natura albo udawanie żeby nikt nie mówił – a to Ty nie pijesz? No napij się!
Mój Tato jako, że nie pił 65 lat, to zawsze miał przyszykowaną odpowiedź na takie nawoływania i mówił – Nie, dziękuję, po alkoholu robię się agresywny.
I wtedy wiadomo, nikt do bitki się nie garnie to i Andrzejowi nie polewa. Każdy ręce do góry w akcie poddania się podnosił i Tatuś miał spokój.
Jako, że mój konkubent rozwiązania przeróżne i bystrość swojego teścia podziwia, to dziś również owymi słowami się posługuje, bo za alkoholem nie przepada.
Drugie, które podłapał, to przedstawia mnie jak mój Tato Mamę.
– A to moja pierwsza małżonka. – tu Tato wskazuję na Mamę.
I rozmówca zgłupiony. Bo jak? Trzy ma i z pierwszą akurat przyszedł? Czy co planuje? Ze dwie jeszcze, lub chociaż drugą?
Ale do alkoholu wróćmy.
Generalnie na wódce mi nie zależy. Ale fajeczkę zajarać to sobie lubię.
I niezwykle bawi mnie namawianie do alkoholu – Nie pijesz? Napij się. Jeden drineczek.
Za to do fajeczki mówią wzburzeni – Ty palisz?!
Odpowiadam, że paczkę na tydzień. To o paczkę za dużo – komentują.
Zastanawiam się czy powinnam wtedy zapytać – kłócisz się z mężem? To o dwie kłotnie za dużo.
Krzyczysz na dzieci? To o wszystkie krzyki za dużo.
No więc palę. Ale po kryjomu. Muszę. Dla Mamusi.
Tradycji rodzinnych bezcześcić nie można.
Mama się przed Babcią Adelą kryła to i ja przed Mamą Elą muszę.
Wiecie, jak żur w niedziele na śniadanie od pokoleń, tak i fajeczka skitrana za rogiem domu, gdy rodzice z wizytą wpadną. Pal licho tam ta czterdziestka na karku. No bo czy my żur przestali pić bo wiek w posunięciu? No nie.
– Patrz no Jula czy tam Babcia nie idzie, ja sobie tu zapalę.
I ja patrzyłam. Babcia w kuchni cerowała albo na teleturniej patrzyła, a Mamusia na tarasie maszka buchnęła.
Ja generalnie w nałogi żadne w życiu nie popadałam, i te fajeczki na czas ciąż bez problemu rzucałam, to se je pale.
Ale pale przede wszystkim, bo se myślę, że jak ta Szymborska paliła i ta Tokarczuk pali, to ja też tera nie zaprzestanę, bo jakby mi Nobla szykowali i przez to niepalenie miałabym nie dostać, no to przecież szkoda…
Będę palić w oczekiwaniu.
Teraz mam taki obrazek przed oczami. Siedzę przed domem. Na trzecim schodku.
Palę tego papieroska, a od strony lasu listonosz jedzie na rowerze i macha mi z daleka listem krzycząc – Pani Julio, Pani Julio, Nobel przyszedł!
A poza tym… Umówmy się… Każdy wie, że tam, gdzie się zbierają palacze, tam są najlepsze rozmowy. Jak impreza, to w garażu stoi pięciu palących i piętnastu niepalących kisi się w tym dymie, bo rozmowy i dowcipy warte okopconych włosów i ciuchów.
Zatem z rozbawieniem słucham rad ludzi odnośnie zarzucenia nałogu. Wiadomo, w dobrej wierze chcą. To i ja w dobrej wierze Im poradzę by odstawili cukier, węglowodany, mięso i kwas hialuronowy. No. To mamy wyjaśnione. Że każdy se tam sam musi jakoś w życiu swoim zarządzić. Bez skrajności, z nutką dystansu.
Zatem wyszłam z wieczora zapalić. Przed dom, na schodku żem se siadła.
Wydzwonie do siostry. Bo to można wraz z końcem fajeczki powiedzieć – dobra, lecę i w połowie zdania przerwać bez krępacji. A jak już się gdzie zadzwoni dalej, to trza jakiś wstęp, rozwinięcie i to zakończenie – no pa, no pozdrów, no trzymajcie się, no wpadnijcie, itd…
A siostry rodziny pozdrawiać nie muszę, bo Oni pozdrowieni są po więzach krwi, wpadają bez kurtuazji, kiedy zachodzi potrzeba, tęsknota lub święto jakie wypada.
Generalnie gadka idealna na fajeczkę.
Idzie znowu po rodzinie, bo Mama przy każdej fajeczce do Bożenki dzwoni.
Potem Ala, córka Bożeny mi dzwoni i zdaje relacje co to ugadały (bo ma pokój nad tarasem Mamy Bożeny). Lejemy z tych Mam potem okrutnie. Bo są śmieszne fest.
I niech se ta moja Mama pali ile chce. Wszystko co miała zrobić w życiu, zrobiła najlepiej jak się dało i w niczym Jej te fajeczki skitrane przed Adelką nie przeszkodziły.
Co ja Jej będę rządzić? Toż to wolny człowiek jest. Jak będzie chciała to rzuci, a jak nie to choćbym ja do Częstochowy na kolanach się przeciorała to nic nie da.
Dobra. Wychodze. Dzwonię. No bo myślę, jak wyżej napisałam, że zadzwonie do siostry i będzie można przerwać kiedy się tam zechce. Jak się ostatniego maszka ściągnie.
Ale… Nie, to by paczka mogła pęknąć, bo moja siostra nawet jak nie ma nic do powiedzenia, to mówi to dwadzieścia sześć minut.
– Nie wiem Jula co słychać – poddenerwowana wyczuwam, coś tam przestawia, robi. – bo nic się nie działo od kiedy wczoraj gadałyśmy. Nic się nie dzieje bo wiesz…. – i tu następuje te dwadzieścia pięć minut mówienia, czemu nic nie słychać i czemu nic się nie dzieje.
W tym czasie mój syn wychylił się z drzwi trzy razy z jakimś zapytaniem. Ja wtedy te faję za nogę chowam jak hipokrytka. Zapominam, że to w zwyczaju mamy się chować przed Mamą a nie przed dziećmi. I mówię Mu – już, już idę. Zamykaj Synku, bo zimno leci. Latem Mu mówię, zamykaj Synku, bo muchy lecą. Generalnie wiele i gęsto leci i trzeba zamykać.
W tym czasie kiedy siostra mówi, mój mąż wychodzi na crosfit i mnie się pyta gdzie są kluczyki od auta, jego butelka na wodę itp..
Ja wtedy cicho przytykam mikrofon, i odpowiadam na migi. Bo moja siostra nienawidzi jak jej Ktoś przeszkadza, gdy Ona opowiada czemu się nic nie dzieje.
Potem sąsiad przychodzi z psem po swoją u nas córeczkę. Pies sapie, z sąsiadem dialog ucinam, siostra wątku nie traci. Uff… Bo jak straci to mi mówi – Dobra Jula! Cześć, bo słyszę że jesteś zajęta.
Więc ja spięta jak struna, żeby zajętym nie być, gdy ona przemawia.
Nawet ta iskra z zapalniczki jak zapłon może być…
Zatem tyle się dzieje, gdy wyjdę zapalić i zadzwonić, że z całej fajeczki dwa buszki.
A potem mi czytelniczki piszą – Pani Julio, jak rzucić palenie?
Prosto. Stań na moim tarasie. To się nie zaciągniesz.
Zarzuciłam ostatnimi czasy, a pracowałam na to długie lata – zbędne myśli, analizy, oceny, lęki, żale, złości, nerwy. Jestem tak cudownie wolna w swojej głowie, że ciężko mi uwierzyć, że taki stan może stać się realnym. I kiedy se to tak celebruje, to se zapalam fajeczkę.
Nawet kiedyś pytałam moją Mamę – Mamuś, tak się urodziłaś? Że się nie przejmujesz? Że nie rozkminiasz? Że machasz ręką, że nieważne?
– Nie Córeczko – opowiedziała – kiedyś też się zamartwiałam, przejmowałam. Ale postanowiłam, że nie chcę tak żyć. I to zmieniłam.
Kibicuję każdemu aby uwolnił się z nałogu natrętnych, trudnych myśli.
Bo to najgorsza trucizna tego świata – popieprzona głowa.
I to ten nałóg, nałóg myśli prowadzi do skrajnych uzależnień.
W XXI wieku nie można publicznie pisać „nalałam sobie winka”, „zapaliłam sobie papieroska”. To kolejna chora norma, która wprowadza nas w ramy idealnych nas.
Idealnych rodziców, obywateli. I ta chora myśl – co pomyślą inni…
Nie można pokazać się z kieliszkiem wódki jak Palikot na swoim kanale przy kromce dobrego chleba z masłem i chrzanem, a uzależnień więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ale moje myśli są już wolne. Pale i nawet mówię o tym głośno, bo może jak się dowiedzą w Sztokholmie, to przyszykują mi tego Nobla. Mamuś, Siostruniu, szykujcie kiecki, zabiorę Was. Przed rozdaniem nagród ze stresu pójdę z papieroskiem się schować przed Mamą. Za tym rogiem. Może jaki Fizyk lub Chirurg też będzie jarał…?
Moja ukochana książka dla dzieci to „Prezent dla Cebulki”. Mama od Cebulki pali papierosy.
I ma dziecko, które wychowuje samotnie, bo Ojciec nie był na tyle ciekawy aby się z nim męczyć. Książka – życie. I Mama Cebulki jest najwspanialszą książkową Mamą, bo jest prawdziwa. Z wadam, słabościami i i problemami. Cudowna, prawdziwa Mama. Nie książkowy ideał XXI wieku.
Po każdym blogowym poście Mamusia pisze mi sms. Bo moja Mama też jest prawdziwa.
„Cudowny post Córeczko. Czytaliśmy z Tatusiem.”
„Kochamy Cię Córeczko. Jesteś taka mądra.”
„Jesteśmy z Ciebie dumni.”
I jak to pisze, to pewnie pali fajeczkę w ciepłym ponczo, które Jej zakupiłam na te wieczorne tarasowanie.
No i generalnie teraz spodziewam się sms’a o treści „Jakaś Ty jest głupia.”
A ja Jej odpiszę „Po Mamusi.”
uwolnić się z syndromów
Wiecie kto to Lewis Capaldi…?
Szkocki piosenkarz i autor tekstów.
Ma taki znany utwór „Someone You Loved”.
Ja najbardziej lubię to nagranie w wykonaniu koncertowym z Londynu, gdzie na scenie występuje wraz z Jamesem Bayem. (zostawiam Wam go na dole wpisu.)
Lewis ma głęboki, piękny głos i zespół Tourette’a.
Lewis doszedł na szczyty list przebojów , zdobył prestiżowe notowania, nominacje i nagrody dla swoich utworów. Certyfikaty platynowych płyt.
Ale zanim je odebrał, musiał wraz ze swoim zespołem wyjść do sklepu, do szkoły, na miasto.
Musiał zmierzyć się z natrętnym wzrokiem innych ludzi, ze swoim strachem, kompleksami, obawami, żalem, złością. Musiał zmierzyć się ze wszystkim tym, na co zespół Tourette’a go wystawił. On zdeptał owe przeciwności aby dojść na sam szczyt.
Myślę, że tylko On sam wie, jak niewyobrażalnie ciężka była to droga.
Dostał zjawiskowy głos i zespół Tourette’a.
Często droga prowadząca na górę z zaledwie zjawiskowym głosem, usłana jest ostrymi, twardymi i ciężkimi kamieniami… Nie chcę nawet myśleć, jak ciężka to była wyprawa z ciężarem, którego puścić nie możesz. Z którego wyzwolić się nie da.
Każda próba, każda wizyta w studiu nagrań i każde spotkanie z ludźmi, kiedy Twoje ciało zawstydza Cię przekraczając granice utartej normalności.
Możemy wyjść do ludzi bez nogi. Możemy wyjść do ludzi z depresją. Możemy wyjść ze złamanym życiem na pół. Jednakże ze wszystkim tym, możemy siedzieć niezauważalnie w kinie, autobusie. Kupić napój w budce na festynie. Zgubić się w tłumie. Przejść obojętnie. Niezauważalnie. Przemilczeć.
Z zespołem Tourette’a nie schowamy się nigdzie. I nie przed ludźmi, bo Oni nie stanowią największego problemu. Przed samym sobą nie schowamy się nigdzie.
W kinie zaburzymy ciszę, przy budce kilka razy powtórzymy zamówienie, w autobusie będą zerkać z troską, czy należy pomóc…
Kompleksy, wszystko to, uwydatnią dziesiątki razy mocniej. Intensywniej odczujemy każdy wzrok, każde nasze nietypowe zachowanie.
Dlaczego o tym pisze…?
Trafiłam ostatnio na nagranie Lewisa z koncertu w Pradze.
Wykonuje swoją piosenkę podczas której dostaje ataku i poprzez wykrzywianie głowy nie może kontynuować. I wtedy… (Jak ja się na tym wzruszam.) Cały stadion śpiewa za niego.
On stoi na środku tej wielkiej sceny, przed nim ogromna publiczność i a cappella kończą jego utwór.
Dla mnie zjawiskowy obrazek. Obraz pokazujący piękno człowieka. Siłę tego jednego i wsparcie tych tysięcy.
Jednakże to, co przyciągnęło moje myśli najbardziej, to droga. Droga Lewisa Capaldiego, którą musiał iść aby dojść w to miejsce.
W sklepie patrzy na nas ekspedientka, w autobusie może dziesięć, może piętnaście osób.
Na scenie patrzą na Niego tysiące. Tylko na Niego. I Jego Tourette’a.
Jak wiele musiała przepracować Jego głowa. Jak wiele przecierpieć i zwalczyć.
Dostajemy jakiś bagaż na życie. Najczęściej wciąż mówimy o tym, jak wiele waży. Wciąż się skarżymy na uszy, które pod ciężarem wżynają się w ramiona, na to, że wiecznie przemaka i trzeba tą zawartość wyciągać i suszyć. Wkładać od nowa aby dalej nieść.
Pomyślcie sobie o bagażu Lewisa Capaldiego.
Jeśli nawet nasz bagaż jest przesadny, możemy go często przed innymi ukryć (choć nie wiem po co, bo żyjemy dla siebie i chowając go przed innymi dokładamy sobie na dno owego plecaka najcięższe z kamieni.).
Możemy nad naszym bagażem pracować i każdego dnia wyciągać po jednym z ciężarów. Przyglądać się mu, oceniać jego wartość i przydatność aby potem go z tego plecaka na zawsze wyrzucić.
Lewis nie ma możliwości schowania swego plecaka jak i opróżnienia swojego bagażu z zespołu Tourette’a.
Zatem zrobił najlepsze co mógł. Niesie ten plecak i wbrew wszystkiemu próbuje go lekceważyć. Podopinał dobrze paski, mocno dociągnął ten na wysokości klatki piersiowej i niesie Mu się lżej.
Kiedy stoi na tej scenie i słychać śpiew Jego fanów mam wrażenie, że ten jego bagaż jest dla wielu nie tyle inspiracją, co lekcją, która uświadamia nam nasze możliwości.
Dostajemy talenty, narzędzia, zdrowie a tak wiele nam się nie chce. Tak wielu spraw się nie podejmujemy. Nie, nie mówię o wielkich kwestiach. Mówię chociażby o zasadzeniu rzodkiewki na wiosnę.
Tak mało potrzebujemy do tego aby działać, aby odnaleźć sens. A nie szukamy.
Patrzę na Niego i myślę jak wiele musiał pokonać strachów, kompleksów, lęków, zawstydzeń.
Zastanawiam się co czuje, kiedy ta publiczność (15 tysięcy osób) wyraźnie i donośnie wykonuje za Niego utwór. Czy jest zawstydzony? Czy dumny? Czy szczęśliwy? Czy zdołowany?
Jak bardzo cieszy mnie Jego siła, którą odnalazł w sobie i dzięki której ludzkość widzi, że z takim zaburzeniem można pokazać się całemu światu. Że nie jest ono wyznacznikiem tego w jaki sposób należy teraz żyć…
Wydaje nam się, że to co dostajemy determinuje nasze życie.
Miejsce urodzenia, zdolności, predyspozycje, owe zaburzenia…
Nie, to gdzie jesteśmy jest wytyczną tylko i wyłącznie naszych chęci, naszej nad sobą pracy i naszej wiary w siebie i naszą pomyślność.
Do tego poczucie humoru. Wyśmiać to, lub robić sobie żarty z tego co jest naszą słabą stroną. Im bardziej będzie nas to bawić, tym bardziej przestanie przeszkadzać.
I tą drogą, także podąża Lewis. Fantastyczne podejście do zaburzeń. Do tego myślę, że posiada również talent kabareciarza.
Czy taki był od zawsze? Czy takim się stał, bo chciał takim być?
Przychodzi Mu to z lekkością? Czy tylko On wie ile kosztuje Go to pracy?
Piękny to jest widok, kiedy publicznie opowiada o tym jak o grypie, która łapie, gdy organizm jest przemęczony i słabszy.
Oswaja świat z Tourettem. Ale przede wszystkim oswaja świat z akceptacją naszych problemów z jakimi się borykamy. Z jakimi borykają się nasze głowy i ciała.
Bo zaakceptować, to zrzucić ciężar. A stroić z tego żarty, to dać sobie możliwość polubienia tego, co powinniśmy według utartych norm – nienawidzić.
Zeszłam ostatnio wieczorną porą do piwnicy, w której mój mąż składał auto.
Opowiadałam Mu właśnie o tym , o czym Wam dziś piszę. A potem puściałam moje ulubione wykonanie.
Staliśmy tak na środku tego garażu. Pomiędzy śrubkami, kluczami, felgami…
Ja trzymałam telefon, na który patrzyliśmy, a On obejmował mnie.
Tak sobie wysłuchaliśmy całego utworu.
W tej niezwykle domowej atmosferze zagraconego garażu.
Na górze spały dzieci.
Kiedy pomyślicie, że coś nie jest przez Was do zdobycia, zaakceptowania przypomnijcie sobie Lewisa Capaldiego, który ma schorzenie, z którym ludzie nie chcą wychodzić do osiedlowego sklepu, a On wyszedł przed cały świat. I się jeszcze z tego potrafi śmiać.
A ten cały świat go podziwia i uwielbia. Dajcie sobie szanse.
A gdybyście potrzebowali pomocy aby nabrać odwagi do takiego życia, zdolności odpuszczenia swoich lęków, pewności do owych czynów, to zostawiam Wam dodatkowo to fantastyczne przesłanie Ajahana Brahma.
Idealne do słuchania na spacerze.
Czy gdziekolwiek. Ważne aby przesłuchać.
Moja siostra mi podsyła takie fajne do sobotniego sprzątania.
Przenoszę z pokoju do łazienki, wiadro, odkurzacz, karchera i telefon z buddystycznymi mowami. Cudowny czas.
