Generalnie na wódce mi nie zależy.
Przypomina mi się historia rodzinna, gdy na ognisku pytam Ciocię czy nalać Jej wina czy piwa, a Ona odpowiada – mnie to dziecko alkoholu daj!
Ale mnie generalnie na alkoholu nie zależy. Tańczę po stołach bez wódki.
Drę się najgłośniej, gadam najwięcej.
Jak mi już Kto naleje, to chodzę z tym drinkiem całą imprezę. Jeśli jest nadpite to najprawdopodobniej dlatego, że mi się to wylało, bo gestykuluje mocno, albo Ktoś na mnie wpadł lub podpił bo pomylił naczynia.
Nie, nie! Coś tam alkoholu mój język liznął, ale to dzieje się sporadycznie i bardzo mało.
Generalnie mój stan, to albo wrodzona natura albo udawanie żeby nikt nie mówił – a to Ty nie pijesz? No napij się!
Mój Tato jako, że nie pił 65 lat, to zawsze miał przyszykowaną odpowiedź na takie nawoływania i mówił – Nie, dziękuję, po alkoholu robię się agresywny.
I wtedy wiadomo, nikt do bitki się nie garnie to i Andrzejowi nie polewa. Każdy ręce do góry w akcie poddania się podnosił i Tatuś miał spokój.
Jako, że mój konkubent rozwiązania przeróżne i bystrość swojego teścia podziwia, to dziś również owymi słowami się posługuje, bo za alkoholem nie przepada.
Drugie, które podłapał, to przedstawia mnie jak mój Tato Mamę.
– A to moja pierwsza małżonka. – tu Tato wskazuję na Mamę.
I rozmówca zgłupiony. Bo jak? Trzy ma i z pierwszą akurat przyszedł? Czy co planuje? Ze dwie jeszcze, lub chociaż drugą?
Ale do alkoholu wróćmy.
Generalnie na wódce mi nie zależy. Ale fajeczkę zajarać to sobie lubię.
I niezwykle bawi mnie namawianie do alkoholu – Nie pijesz? Napij się. Jeden drineczek.
Za to do fajeczki mówią wzburzeni – Ty palisz?!
Odpowiadam, że paczkę na tydzień. To o paczkę za dużo – komentują.
Zastanawiam się czy powinnam wtedy zapytać – kłócisz się z mężem? To o dwie kłotnie za dużo.
Krzyczysz na dzieci? To o wszystkie krzyki za dużo.
No więc palę. Ale po kryjomu. Muszę. Dla Mamusi.
Tradycji rodzinnych bezcześcić nie można.
Mama się przed Babcią Adelą kryła to i ja przed Mamą Elą muszę.
Wiecie, jak żur w niedziele na śniadanie od pokoleń, tak i fajeczka skitrana za rogiem domu, gdy rodzice z wizytą wpadną. Pal licho tam ta czterdziestka na karku. No bo czy my żur przestali pić bo wiek w posunięciu? No nie.
– Patrz no Jula czy tam Babcia nie idzie, ja sobie tu zapalę.
I ja patrzyłam. Babcia w kuchni cerowała albo na teleturniej patrzyła, a Mamusia na tarasie maszka buchnęła.
Ja generalnie w nałogi żadne w życiu nie popadałam, i te fajeczki na czas ciąż bez problemu rzucałam, to se je pale.
Ale pale przede wszystkim, bo se myślę, że jak ta Szymborska paliła i ta Tokarczuk pali, to ja też tera nie zaprzestanę, bo jakby mi Nobla szykowali i przez to niepalenie miałabym nie dostać, no to przecież szkoda…
Będę palić w oczekiwaniu.
Teraz mam taki obrazek przed oczami. Siedzę przed domem. Na trzecim schodku.
Palę tego papieroska, a od strony lasu listonosz jedzie na rowerze i macha mi z daleka listem krzycząc – Pani Julio, Pani Julio, Nobel przyszedł!
A poza tym… Umówmy się… Każdy wie, że tam, gdzie się zbierają palacze, tam są najlepsze rozmowy. Jak impreza, to w garażu stoi pięciu palących i piętnastu niepalących kisi się w tym dymie, bo rozmowy i dowcipy warte okopconych włosów i ciuchów.
Zatem z rozbawieniem słucham rad ludzi odnośnie zarzucenia nałogu. Wiadomo, w dobrej wierze chcą. To i ja w dobrej wierze Im poradzę by odstawili cukier, węglowodany, mięso i kwas hialuronowy. No. To mamy wyjaśnione. Że każdy se tam sam musi jakoś w życiu swoim zarządzić. Bez skrajności, z nutką dystansu.
Zatem wyszłam z wieczora zapalić. Przed dom, na schodku żem se siadła.
Wydzwonie do siostry. Bo to można wraz z końcem fajeczki powiedzieć – dobra, lecę i w połowie zdania przerwać bez krępacji. A jak już się gdzie zadzwoni dalej, to trza jakiś wstęp, rozwinięcie i to zakończenie – no pa, no pozdrów, no trzymajcie się, no wpadnijcie, itd…
A siostry rodziny pozdrawiać nie muszę, bo Oni pozdrowieni są po więzach krwi, wpadają bez kurtuazji, kiedy zachodzi potrzeba, tęsknota lub święto jakie wypada.
Generalnie gadka idealna na fajeczkę.
Idzie znowu po rodzinie, bo Mama przy każdej fajeczce do Bożenki dzwoni.
Potem Ala, córka Bożeny mi dzwoni i zdaje relacje co to ugadały (bo ma pokój nad tarasem Mamy Bożeny). Lejemy z tych Mam potem okrutnie. Bo są śmieszne fest.
I niech se ta moja Mama pali ile chce. Wszystko co miała zrobić w życiu, zrobiła najlepiej jak się dało i w niczym Jej te fajeczki skitrane przed Adelką nie przeszkodziły.
Co ja Jej będę rządzić? Toż to wolny człowiek jest. Jak będzie chciała to rzuci, a jak nie to choćbym ja do Częstochowy na kolanach się przeciorała to nic nie da.
Dobra. Wychodze. Dzwonię. No bo myślę, jak wyżej napisałam, że zadzwonie do siostry i będzie można przerwać kiedy się tam zechce. Jak się ostatniego maszka ściągnie.
Ale… Nie, to by paczka mogła pęknąć, bo moja siostra nawet jak nie ma nic do powiedzenia, to mówi to dwadzieścia sześć minut.
– Nie wiem Jula co słychać – poddenerwowana wyczuwam, coś tam przestawia, robi. – bo nic się nie działo od kiedy wczoraj gadałyśmy. Nic się nie dzieje bo wiesz…. – i tu następuje te dwadzieścia pięć minut mówienia, czemu nic nie słychać i czemu nic się nie dzieje.
W tym czasie mój syn wychylił się z drzwi trzy razy z jakimś zapytaniem. Ja wtedy te faję za nogę chowam jak hipokrytka. Zapominam, że to w zwyczaju mamy się chować przed Mamą a nie przed dziećmi. I mówię Mu – już, już idę. Zamykaj Synku, bo zimno leci. Latem Mu mówię, zamykaj Synku, bo muchy lecą. Generalnie wiele i gęsto leci i trzeba zamykać.
W tym czasie kiedy siostra mówi, mój mąż wychodzi na crosfit i mnie się pyta gdzie są kluczyki od auta, jego butelka na wodę itp..
Ja wtedy cicho przytykam mikrofon, i odpowiadam na migi. Bo moja siostra nienawidzi jak jej Ktoś przeszkadza, gdy Ona opowiada czemu się nic nie dzieje.
Potem sąsiad przychodzi z psem po swoją u nas córeczkę. Pies sapie, z sąsiadem dialog ucinam, siostra wątku nie traci. Uff… Bo jak straci to mi mówi – Dobra Jula! Cześć, bo słyszę że jesteś zajęta.
Więc ja spięta jak struna, żeby zajętym nie być, gdy ona przemawia.
Nawet ta iskra z zapalniczki jak zapłon może być…
Zatem tyle się dzieje, gdy wyjdę zapalić i zadzwonić, że z całej fajeczki dwa buszki.
A potem mi czytelniczki piszą – Pani Julio, jak rzucić palenie?
Prosto. Stań na moim tarasie. To się nie zaciągniesz.
Zarzuciłam ostatnimi czasy, a pracowałam na to długie lata – zbędne myśli, analizy, oceny, lęki, żale, złości, nerwy. Jestem tak cudownie wolna w swojej głowie, że ciężko mi uwierzyć, że taki stan może stać się realnym. I kiedy se to tak celebruje, to se zapalam fajeczkę.
Nawet kiedyś pytałam moją Mamę – Mamuś, tak się urodziłaś? Że się nie przejmujesz? Że nie rozkminiasz? Że machasz ręką, że nieważne?
– Nie Córeczko – opowiedziała – kiedyś też się zamartwiałam, przejmowałam. Ale postanowiłam, że nie chcę tak żyć. I to zmieniłam.
Kibicuję każdemu aby uwolnił się z nałogu natrętnych, trudnych myśli.
Bo to najgorsza trucizna tego świata – popieprzona głowa.
I to ten nałóg, nałóg myśli prowadzi do skrajnych uzależnień.
W XXI wieku nie można publicznie pisać „nalałam sobie winka”, „zapaliłam sobie papieroska”. To kolejna chora norma, która wprowadza nas w ramy idealnych nas.
Idealnych rodziców, obywateli. I ta chora myśl – co pomyślą inni…
Nie można pokazać się z kieliszkiem wódki jak Palikot na swoim kanale przy kromce dobrego chleba z masłem i chrzanem, a uzależnień więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ale moje myśli są już wolne. Pale i nawet mówię o tym głośno, bo może jak się dowiedzą w Sztokholmie, to przyszykują mi tego Nobla. Mamuś, Siostruniu, szykujcie kiecki, zabiorę Was. Przed rozdaniem nagród ze stresu pójdę z papieroskiem się schować przed Mamą. Za tym rogiem. Może jaki Fizyk lub Chirurg też będzie jarał…?
Moja ukochana książka dla dzieci to „Prezent dla Cebulki”. Mama od Cebulki pali papierosy.
I ma dziecko, które wychowuje samotnie, bo Ojciec nie był na tyle ciekawy aby się z nim męczyć. Książka – życie. I Mama Cebulki jest najwspanialszą książkową Mamą, bo jest prawdziwa. Z wadam, słabościami i i problemami. Cudowna, prawdziwa Mama. Nie książkowy ideał XXI wieku.
Po każdym blogowym poście Mamusia pisze mi sms. Bo moja Mama też jest prawdziwa.
„Cudowny post Córeczko. Czytaliśmy z Tatusiem.”
„Kochamy Cię Córeczko. Jesteś taka mądra.”
„Jesteśmy z Ciebie dumni.”
I jak to pisze, to pewnie pali fajeczkę w ciepłym ponczo, które Jej zakupiłam na te wieczorne tarasowanie.
No i generalnie teraz spodziewam się sms’a o treści „Jakaś Ty jest głupia.”
A ja Jej odpiszę „Po Mamusi.”
uwolnić się z syndromów
Wiecie kto to Lewis Capaldi…?
Szkocki piosenkarz i autor tekstów.
Ma taki znany utwór „Someone You Loved”.
Ja najbardziej lubię to nagranie w wykonaniu koncertowym z Londynu, gdzie na scenie występuje wraz z Jamesem Bayem. (zostawiam Wam go na dole wpisu.)
Lewis ma głęboki, piękny głos i zespół Tourette’a.
Lewis doszedł na szczyty list przebojów , zdobył prestiżowe notowania, nominacje i nagrody dla swoich utworów. Certyfikaty platynowych płyt.
Ale zanim je odebrał, musiał wraz ze swoim zespołem wyjść do sklepu, do szkoły, na miasto.
Musiał zmierzyć się z natrętnym wzrokiem innych ludzi, ze swoim strachem, kompleksami, obawami, żalem, złością. Musiał zmierzyć się ze wszystkim tym, na co zespół Tourette’a go wystawił. On zdeptał owe przeciwności aby dojść na sam szczyt.
Myślę, że tylko On sam wie, jak niewyobrażalnie ciężka była to droga.
Dostał zjawiskowy głos i zespół Tourette’a.
Często droga prowadząca na górę z zaledwie zjawiskowym głosem, usłana jest ostrymi, twardymi i ciężkimi kamieniami… Nie chcę nawet myśleć, jak ciężka to była wyprawa z ciężarem, którego puścić nie możesz. Z którego wyzwolić się nie da.
Każda próba, każda wizyta w studiu nagrań i każde spotkanie z ludźmi, kiedy Twoje ciało zawstydza Cię przekraczając granice utartej normalności.
Możemy wyjść do ludzi bez nogi. Możemy wyjść do ludzi z depresją. Możemy wyjść ze złamanym życiem na pół. Jednakże ze wszystkim tym, możemy siedzieć niezauważalnie w kinie, autobusie. Kupić napój w budce na festynie. Zgubić się w tłumie. Przejść obojętnie. Niezauważalnie. Przemilczeć.
Z zespołem Tourette’a nie schowamy się nigdzie. I nie przed ludźmi, bo Oni nie stanowią największego problemu. Przed samym sobą nie schowamy się nigdzie.
W kinie zaburzymy ciszę, przy budce kilka razy powtórzymy zamówienie, w autobusie będą zerkać z troską, czy należy pomóc…
Kompleksy, wszystko to, uwydatnią dziesiątki razy mocniej. Intensywniej odczujemy każdy wzrok, każde nasze nietypowe zachowanie.
Dlaczego o tym pisze…?
Trafiłam ostatnio na nagranie Lewisa z koncertu w Pradze.
Wykonuje swoją piosenkę podczas której dostaje ataku i poprzez wykrzywianie głowy nie może kontynuować. I wtedy… (Jak ja się na tym wzruszam.) Cały stadion śpiewa za niego.
On stoi na środku tej wielkiej sceny, przed nim ogromna publiczność i a cappella kończą jego utwór.
Dla mnie zjawiskowy obrazek. Obraz pokazujący piękno człowieka. Siłę tego jednego i wsparcie tych tysięcy.
Jednakże to, co przyciągnęło moje myśli najbardziej, to droga. Droga Lewisa Capaldiego, którą musiał iść aby dojść w to miejsce.
W sklepie patrzy na nas ekspedientka, w autobusie może dziesięć, może piętnaście osób.
Na scenie patrzą na Niego tysiące. Tylko na Niego. I Jego Tourette’a.
Jak wiele musiała przepracować Jego głowa. Jak wiele przecierpieć i zwalczyć.
Dostajemy jakiś bagaż na życie. Najczęściej wciąż mówimy o tym, jak wiele waży. Wciąż się skarżymy na uszy, które pod ciężarem wżynają się w ramiona, na to, że wiecznie przemaka i trzeba tą zawartość wyciągać i suszyć. Wkładać od nowa aby dalej nieść.
Pomyślcie sobie o bagażu Lewisa Capaldiego.
Jeśli nawet nasz bagaż jest przesadny, możemy go często przed innymi ukryć (choć nie wiem po co, bo żyjemy dla siebie i chowając go przed innymi dokładamy sobie na dno owego plecaka najcięższe z kamieni.).
Możemy nad naszym bagażem pracować i każdego dnia wyciągać po jednym z ciężarów. Przyglądać się mu, oceniać jego wartość i przydatność aby potem go z tego plecaka na zawsze wyrzucić.
Lewis nie ma możliwości schowania swego plecaka jak i opróżnienia swojego bagażu z zespołu Tourette’a.
Zatem zrobił najlepsze co mógł. Niesie ten plecak i wbrew wszystkiemu próbuje go lekceważyć. Podopinał dobrze paski, mocno dociągnął ten na wysokości klatki piersiowej i niesie Mu się lżej.
Kiedy stoi na tej scenie i słychać śpiew Jego fanów mam wrażenie, że ten jego bagaż jest dla wielu nie tyle inspiracją, co lekcją, która uświadamia nam nasze możliwości.
Dostajemy talenty, narzędzia, zdrowie a tak wiele nam się nie chce. Tak wielu spraw się nie podejmujemy. Nie, nie mówię o wielkich kwestiach. Mówię chociażby o zasadzeniu rzodkiewki na wiosnę.
Tak mało potrzebujemy do tego aby działać, aby odnaleźć sens. A nie szukamy.
Patrzę na Niego i myślę jak wiele musiał pokonać strachów, kompleksów, lęków, zawstydzeń.
Zastanawiam się co czuje, kiedy ta publiczność (15 tysięcy osób) wyraźnie i donośnie wykonuje za Niego utwór. Czy jest zawstydzony? Czy dumny? Czy szczęśliwy? Czy zdołowany?
Jak bardzo cieszy mnie Jego siła, którą odnalazł w sobie i dzięki której ludzkość widzi, że z takim zaburzeniem można pokazać się całemu światu. Że nie jest ono wyznacznikiem tego w jaki sposób należy teraz żyć…
Wydaje nam się, że to co dostajemy determinuje nasze życie.
Miejsce urodzenia, zdolności, predyspozycje, owe zaburzenia…
Nie, to gdzie jesteśmy jest wytyczną tylko i wyłącznie naszych chęci, naszej nad sobą pracy i naszej wiary w siebie i naszą pomyślność.
Do tego poczucie humoru. Wyśmiać to, lub robić sobie żarty z tego co jest naszą słabą stroną. Im bardziej będzie nas to bawić, tym bardziej przestanie przeszkadzać.
I tą drogą, także podąża Lewis. Fantastyczne podejście do zaburzeń. Do tego myślę, że posiada również talent kabareciarza.
Czy taki był od zawsze? Czy takim się stał, bo chciał takim być?
Przychodzi Mu to z lekkością? Czy tylko On wie ile kosztuje Go to pracy?
Piękny to jest widok, kiedy publicznie opowiada o tym jak o grypie, która łapie, gdy organizm jest przemęczony i słabszy.
Oswaja świat z Tourettem. Ale przede wszystkim oswaja świat z akceptacją naszych problemów z jakimi się borykamy. Z jakimi borykają się nasze głowy i ciała.
Bo zaakceptować, to zrzucić ciężar. A stroić z tego żarty, to dać sobie możliwość polubienia tego, co powinniśmy według utartych norm – nienawidzić.
Zeszłam ostatnio wieczorną porą do piwnicy, w której mój mąż składał auto.
Opowiadałam Mu właśnie o tym , o czym Wam dziś piszę. A potem puściałam moje ulubione wykonanie.
Staliśmy tak na środku tego garażu. Pomiędzy śrubkami, kluczami, felgami…
Ja trzymałam telefon, na który patrzyliśmy, a On obejmował mnie.
Tak sobie wysłuchaliśmy całego utworu.
W tej niezwykle domowej atmosferze zagraconego garażu.
Na górze spały dzieci.
Kiedy pomyślicie, że coś nie jest przez Was do zdobycia, zaakceptowania przypomnijcie sobie Lewisa Capaldiego, który ma schorzenie, z którym ludzie nie chcą wychodzić do osiedlowego sklepu, a On wyszedł przed cały świat. I się jeszcze z tego potrafi śmiać.
A ten cały świat go podziwia i uwielbia. Dajcie sobie szanse.
A gdybyście potrzebowali pomocy aby nabrać odwagi do takiego życia, zdolności odpuszczenia swoich lęków, pewności do owych czynów, to zostawiam Wam dodatkowo to fantastyczne przesłanie Ajahana Brahma.
Idealne do słuchania na spacerze.
Czy gdziekolwiek. Ważne aby przesłuchać.
Moja siostra mi podsyła takie fajne do sobotniego sprzątania.
Przenoszę z pokoju do łazienki, wiadro, odkurzacz, karchera i telefon z buddystycznymi mowami. Cudowny czas.
ucz się, ucz…
Bez smsów, whatsupów, massengerów i maili w każdej wówczas szkole wiadomo było, że „ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz”.
W każdej z tych placówek uczniowie dopowiadali „a jak nazbierasz dużo kluczy, to zostaniesz woźnym”.
Jak to było możliwe, że informacja, która nie szła drogą jedynego wtedy szybkiego przekazu czyli radia i telewizji rozchodziła się po kraju z prędkością dzisiejszego filmiku na tiktoku…?
Zmieniają się czasy. Technologia rozrasta się w przerażającym tempie.
Sztuczna inteligencja budzi mój strach o ludzką chęć rozwoju. O potrzebę rozwoju w ogóle.
Rozwój.
Czym jest rozwój, a czym był…? Czym też będzie?
Czy czasy i możliwości, które nadeszły spowodowały, że nasz rozwój powinien przybrać inną postać?
Klucz nauki otwierał drzwi, które prowadziły do „lepszego życia”. Takowe drzwi zamykało się za sianokosami w ukropie i ciągnięciem wody ze studni do obmycia ciała.
Takie drzwi były widokiem na miasto, na pewny zarobek. Ten klucz wymieniał wóz z szopy na malucha z salonu.
Starannie prowadzony zeszyt, punktualność i aktywność na lekcjach dawała nadzieję na „wyrwanie się”.
Trzeba było się wyrwać. Marzyło się każdemu.
Czy było mu z tą nauką po drodze czy nie – próbował dosięgnąć włożonych w sztywne ramy wizji szczęścia, godnego życia i sukcesu.
„Ucz się ucz, bo nauka to potęgi klucz, a jak nazbierasz dużo kluczy to zostaniesz woźnym.”
Znam sprzątaczy zmizerniałych ale znam też i radosnych. Znam dyrektorów spełnionych ale znam też i takich z pętlą na szyi.
Od zawsze mówi się o nauce jako lekarstwie na dobre życie. Jakoby sukces naukowy i finansowy miał zapewnić szczęście.
Ileż mamy dziś ludzi po studiach, ile wyedukowanych istot chodzi po tej ziemi. Jak nigdy wcześniej. Również jak nigdy wcześniej nie mieliśmy tylu depresji, nerwic i zaburzeń wewnętrznego jestestwa.
Dosięgnęliśmy czasów, w których edukacja jest istotna w zawodach takich jak lekarz, prawnik, nauczyciel…
Choć często okazuje się, że lekarz po kilku specjalizacjach przepisuje Ci antybiotyk ze słowami – może spasuje. A zielarz trafia w punkt z ususzonymi trawami.
Uczony psycholog patrzy na Ciebie takim wzrokiem, że widzisz jego wciąż nieprzepracowane emocje, a terapeuta po weekendowym kursie przyklęka przy Twoim problemie z największą uwagą i troską, bo sam przed sobą klękać już nie musi. On już wstał i teraz potrafi pomóc Tobie.
Odpowiedź jest tylko jedna – pasja. Tylko pasja potrafi uczynić Cię szczęśliwym, a co za tym idzie, odnieść sukces.
Choć czy największym sukcesem w dzisiejszych czasach nie jest możliwość poczucia szczęścia. Pełnego, prawdziwego, wypełniającego od środka szczęścia?
Chociażby jedno pokolenie wstecz czuło szczęście z pracowicie spędzonego dnia, z gości w sobotni wieczór, z ziemniaków dobrze na zimę zebranych, z wakacji pod namiotem, z „Dynastii” i „Izaury” w niedzielne popołudnie.
Dziś nic z tych rzeczy nas nie cieszy. Bo wciąż chcielibyśmy więcej. Chcielibyśmy inaczej, gdzieś indziej, z kimś innym, a najlepiej z innym sobą.
W mnogości możliwości zatraciliśmy radość z pojedynczych, zwykłych wydarzeń, rzeczy, spotkań, wyjazdów.
Zmienia się świat. Z dnia na dzień coraz szybciej. A my wciąż tkwimy w przekazanych nam wartościach.
„Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz.”
Nie jesteśmy w stanie zmienić z dnia na dzień systemu edukacji. Ścieżki tej edukacji.
Ale możemy zmienić swoje do tego nastawienie.
Do szału doprowadza mnie odrabianie lekcji. I plecaki ciężkie od ilości książek.
Ale tego nie zmienię. Mogę zmienić swoje do tego nastawienie.
Lekcję odrabiamy aby Pani było miło, bo żyjemy w tym systemie, bo to szczęście móc odrabiać niechciane lekcje w ciepłym domku, przy ciepłej herbatce. Z Mamą, która widzi.
Ukraina, Turcja, Afryka marzy o zadaniu domowym.
Ale te odrobione lekcje nie są dla mnie sprawą życia i śmierci.
Za to zaangażowanie się w życie społeczne mocno sobie cenię.
Mój Tato nie poszedł na egzamin maturalny, bo tego dnia miał dużo zamówień w warsztacie i pomagał Ojcu. Kiedy byłam mała odpytywał mnie z secesji, baroku i filozofii Schopenhauera. Bez matury. Jeździliśmy na wystawy konne, zloty motocyklowe i giełdy antyków.
Ja nie zdałam matury z języka polskiego. Napisałam osiem książek i sprzedałam je w dziesiątkach tysięcy sztuk. (Wciąż zadziwia mnie ta ilość.)
Nie ma nic piękniejszego niż pasja. Nie ma nic ważniejszego.
Pasja z edukacją czy bez, zaprowadzi Cię do miejsca, w którym chcesz być. W którym osiągniesz spełnienie. Tylko człowiek niespełniony wciąż będzie biec.
A czy w życiu chodzi o bieg, czy o spacer z możliwością szczegółowego przyglądaniu się drodze…?
Nauka bez pasji to jak wspinanie się, mozolne, ciężkie wchodzenie nie na tę drabinę.
Właściwy klucz to odnalezienie wraz ze swym dzieckiem Jego pasji. Dać Mu możliwość przyglądaniu się naszej chęci do życia.
Nie pięć różnorakich zajęć w tygodniu, to nie ta drabina. Chyba że jest to Jego wybór.
Tylko czy jest to wybór wychodzący z jego duszy i pragnień, czy jest decyzją dziecka włożonego w tryby „zajętego czasu”, „intensywnego życia” i „wymagań społeczeństwa” oraz „braku kolegów na podwórku”?
Czy jest wymogiem powtarzanego pomiędzy wierszami „coś musisz robić”, „coś musisz potrafić”, „gdzieś musisz dojść”…
No właśnie? Gdzie nasze dzieci muszą dojść?
Im dłużej przyglądam się światu, tym bardziej upewniam się w przekonaniu o życiu, które jest wypadkową naszych cech, genów, wrodzonych predyspozycji.
Potrzeb jakie rodzą się w człowieku, głęboko. Do poznawania, odkrywania bądź trzymania się portu.
Do rozmów bądź milczenia. Do wychodzenia przed szereg bądź szukania miejsca w ostatnim rzędzie.
Czyż patrząc na swoje dzieci nie widzicie tych ogromnych różnic? Ich genetycznych „możliwości” bądź „słabości”?
Dlaczego oba słowa wkładam w cudzysłów? Bo oba są zaledwie ludzkim wymysłem, ustaloną moralnością. Zasadami wleczącymi się przez wieki.
Możliwości mogą stać się zmorą, a słabości zmiłowaniem.
Zbliżający się czas, pokaże jak nigdy wcześniej, jak bardzo będziemy potrzebowali swoich norm, swoich własnych wytycznych względem dobra i zła.
Poprzez bardzo mocno rozciągnięty świat, który wychodzi już znacznie poza płot, własne pole, poza zbudowaną przez pradziada oborę i stodołę, zaczniemy odczuwać coraz więcej dysfunkcji swoich myśli i poczynań. Będzie się tak działo poprzez ogrom wymagań wobec naszego żywota.
Bo czyż każdy z nas może być podpięty pod ten sam schemat pisania w trzech liniach?
Zanim zaczniesz uskarżać się ponownie na system edukacji, który nie zmierza tą ścieżką którą powinien, zadaj sobie wcześniej pytanie, co ja mogę zrobić dla swojego dziecka?
Czy ocena celująca, bardzo dobra i dobra określa Jego możliwości? Jego szczęście?
Patrzę na tych, którzy siedzieli całą młodość nad książkami…
Niektórzy z nich dziś mogą uratować mi życie dzięki swojej wiedzy i nabytym zdolnością.
Inni zmarnowali młodość i nadal są dalecy od spełnienia.
Bo aby nauka miała sens, musi być bezwzględnie połączona z pasją. Z chęcią.
Dlaczego, jak mówi doskonały program dokumentalny „alfabet”, język polski jest pięć razy w tygodniu, a plastyka z muzyką zaledwie raz?
Czy wiecie, że każdy człowiek rodzi się z predyspozycjami do malarstwa, tylko biegnące lata i brak doskonalenia tego zajęcia powoduje jego zanik…
Dlaczego matematyka ma być ważniejszą z nauk od świata sztuki?
Czy poprzez wyobraźnię nie zdobędziemy więcej?
Czyż nie potrzebujemy tyle samo inżynierów co kreatywnego myślenia?
Mój syn jeszcze nigdy nie napisał właściwego u/ó ale za to Jego poczucie humoru będzie kluczem, który otworzy okna, drzwi i wielkie zamkowe wrota.
Moja córka nie ma pojęcia jakie napisać rz/ż ale pływa jakby miała klucz do podwodnego świata.
Nigdy nie interesowały mnie szkolne lektury, oprócz „Chłopców z placu Broni”, „Ani z Zielonego Wzgórza” oraz „Nocy i dni” za to dziś, jestem w stanie utonąć w literaturze, pod każdą postacią i znaczeniem tego słowa. To było w mnie. Nikt nie namawiał mnie do książek.
Jeśli mamy coś w życiu pokochać, to ta miłość już w nas jest, tylko pokaże się w dogodnym dla siebie czasie. Nikt na siłę jej z nas nie wyrwie. A jeśli zacznie wyrywać, to może stać się naszą traumą.
Pisałam Wam już kiedyś, o mojej Mamie, która wchodziła do mojego pokoiku w mojej młodości i mówiła – dziecko, jaki tu bałagan, jak Ty kiedyś w życiu dom będziesz prowadzić? Zgnijesz w tym brudzie.
Znacie to? Czyż nie jest powtarzane w każdym domu z pokolenia na pokolenie?
Dziś mam hopla na punkcie porządku.
Nic Mamy namowy nie dały. Wtedy nie miałam potrzeby sprzątać. Młodość.
Coś co jest w człowieku i tak wyjdzie.
Patrzyłam całe życie na Mamę, która o porządek dba i miałam to w genach.
Znałam dzieci, których Mamy miały jak w muzeum, a Oni w dorosłym życiu toną w bałaganie.
Nic nie dały namowy, straszenie, nauka i przypatrywanie się. Geny.
Mam też drugą dla Was przypowieść.
Mama mojej przyjaciółki przyjaźni się dobrze z Mamą pewnego dziś bardzo znanego chłopca.
I Ona przy tej kawce mówiła – Boże! Co On w życiu będzie robił?! Szkołę rzucił. (Zaznaczmy, że średnią.)
Dziś zna Go cała polska i Jego publika wypełnia na koncertach całe stadiony.
Wracając do zagadnienia, aby wyciągać coś pod presją pręgierza –
Kto stworzy lepszą firmę? Ten, który będzie czuł presję czy ten, który poczuje tlący się w nim ogień?
Kto stanie się lepszym pracownikiem? Ten, z batem nad sobą, czy ten który będzie miał potrzebę rozwoju?
Przy braku chęci, nie pomoże żaden bat. Przy chęciach bat nie będzie potrzebny.
Nie wolno zapomnieć nam o jednym – nasze chęci nie muszą się pokrywać z chęciami naszych dzieci. One są podarowane światu. Nie nam i naszym wymogom.
Bo choćbyś zdobył cały świat i przypilnował wszystkie jego lekcje – jeśli jego geny prowadzą go ścieżką bezdomnego – bez tego domu będzie.
A Tobie przyjdzie się po nocach martwić. Powiesz – i na co ja go tak z tą nauką cisnęłam. Co to dało? Nic. Szkoda moich nerwów było. Moich starań.
W innym wypadku powiesz – Może gdybym z Nim pilniej przysiadła, więcej wymagała, to by Mu się lepiej to życie ułożyło…
Ono zawsze się ułoży tak, jak miało się ułożyć.
Jak mówi mój mąż, jeśli będziesz miała zginąć, to uderzy Cię inne auto, gdy będziesz przed wojną uciekać. Co ma być, to i będzie. Bo życie nasze to wypadkowe naszej chęci, dobra i genów naszych. Cała reszta to tylko didaskalia.
Czyż dzieci alkoholików nie zostają alkoholikami, bo są dziećmi alkoholików?
Czyż dzieci alkoholików nie odcinają się całkowicie od alkoholu, bo są dziećmi alkoholików?
To droga naszych genów i wrodzonych predyspozycji. Nie rodziny, kraju, towarzystwa.
Nawet wybicie się z nałogu to nadal nasze geny, nasze wewnętrzne pragnienie i nasza siła.
Sami musimy spaść na dno, aby się odbić. Nikt za nas się nie odbije, nikt nas nie wyciągnie.
Tylko nasze geny. A zaraz po tym – nasza chęć. Ale pamiętajmy… musi być nasza. Nie rodzica.
Pokazywać dzieciom, że „chcieć” jest dobrze…
I chcieć tego czego się chce. Nie tego, czego chcą za nas inni.
Nasza wewnętrzna chęć przyniesie kwiaty. Chęć innych to tylko sadzonki, z których nic nie wyrasta.
Bo czy to, co my nazywamy właściwą ścieżką jest właściwą dla każdego z nas?
Jeśli natomiast moje dziecko będzie chciało zrobić trzy specjalizacje i dwa doktoraty, to ja stanę na głowie aby je w tym wspierać i dopingować. Jednakże musi to być jego wybór, ja mam dać mu dobrą, spokojną codzienność aby mógł uważnie się temu światu przyglądać i sam wybrać swoją drogę.
Dużo jest w nas powtarzanych pokoleniami przekonań i myśli.
Jednakże najgorsze z nich, to strach przed oceną.
Bo czyż nie można by powiedzieć „ucz się ucz, bo co powiedzą o Tobie inni..”?
Lub co gorsza, co powiedzą o mnie inni? Traktujemy swoje dzieci i ich osiągnięcia jak swoje trofea. Każdy wchodzi na spotkanie ze swoim pucharem.
Moje ma świadectwo z paskiem, mój złoty pas, mój odznakę czytelniczą.
Tu się aż ciśnie powiedzieć – a mój klik do pasa.
Są też skrajności w drugą stronę. Mawiają – Mój jest głąbem, nieukiem i debilem.
(Choć to ludzkie podzielić się radością i troską. Tylko oby nie był to nasz życiowy cel – wyszkolić dziecko wedle swoich wizji.)
A może jeśli dalibyśmy im wsparcie, miłość bezwarunkową i pozwolili im żyć życiem ich genów, ich predyspozycji, ich pragnień.
Bez względu na to w czym są dobrzy. Czy w polskim czy w muzyce. Czy w niczym szczególnie.
Być może dopiero dorosłe życie pokaże, że odnajdą się w czymś, w czym będą nie tyle doskonali, co przede wszystkim szczęśliwi. I to pięknie ułoży Im życie.
Nie dajmy sobie wmawiać, jak wmawiają pokoleniami, jakie są ramy i wytyczne dziecka, z którego jesteśmy „zadowoleni”, lub ramy i wytyczne życia jakie widzimy dla naszego potomka i w, którym osiągnie ono zadowolenie. Nasze zadowolenie, bo przecież tak oczywiste.
Dlaczego wydaje nam się, że porządne auto, dom z ogrodem, dwoje dzieci i wakacje w ciepłych krajach są kwintesencją szczęścia? Jedyną słuszną i możliwą?
Dlaczego tak mało ludzi pragnie wyrwać się z utartych kanonów?
Mój Tato nigdy nie pragnął nowego auta. Moja Mama nigdy nie pragnęła auta w ogóle. Rower był dla Niej pełnią szczęścia. Jeszcze najczęściej rozklekotany, bo pożyczała go całej wsi. Nie marzyli o plaży z palmami. O dzieciach chirurgach.
Tata mawiał – nie idź za tłumem. Mama mówiła – kochaj ludzi i życie.
Wiem i czuję z jaką dumą patrzą dziś na nas (mnie i moją siostrę) i na naszą codzienność w naszych drewnianych domkach. Na naszych mężów, na życie jakie mamy.
Mogą przeżyć swoją emeryturę jak tylko chcą, bo wiedzą, że Ich dziewczynki są bezpieczne i szczęśliwe. Wiedzą, że jesteśmy w pięknym miejscu. Spokojnym , normalnym.
Do tego miejsca doprowadziła nas Ich miłość, bezwarunkowe wsparcie, akceptacja naszych wyborów, brak presji z Ich strony, zaufanie do naszych dróg.
Piątka z chemii nigdy nie była dla nich wyznacznikiem oceny Ich rodzicielstwa.
Przy jedynce wiedzieli, że mają być pocieszeniem, a nie naszą trwogą.
Wierzyli, że same odnajdziemy wartości, które staną się dla nas istotne.
Nigdy nie czuli potrzeby szukania w towarzystwie poklasku z dokonań Ich dzieci.
Oni tych dokonań nawet nie wypatrywali.
Dziś kiedy wracam myślami wydaje mi się, że moje dyplomy z konkursów, nie były większą radością niż posprzątany przeze mnie dom w sobotnie przedpołudnie.
Obie rzeczy były na miarę – super córeczko, bardzo się cieszę.
Moi rodzice są ludźmi dobrymi, pełnymi pasji, życia, chęci, niesienia pomocy, goszczenia innych… I to miało oceniać Ich byt i pragnienie ludzi, aby przy Ich bycie trwać.
Ale ostatecznie to geny jakie mamy w sobie powodują, że znajdujemy się tu gdzie teraz.
Ileż rodziców do nocy odpytywało z fizyki swe dzieci, ileż lań te małe dupki dostały za jedynki i dwóje z matematyki… a to nigdzie nie doprowadziło jeśli doprowadzić w genach nie miało…
Ileż wykolejonych rodziców, niewiedzących do której klasy chodzą ich dzieci, w oparach alkoholu i dymu mówiło – a tyn mój, to olimpiadę wygrał.
Wygrał zapewne z burczącym z głodu żołądkiem. I z dyplomem wrócił do domu bez ogrzewania, bez obiadu, bez przypomnienia o sprawdzianie i bez miłości.
Często to w genach rodzą się słowa „dziękuję” i „przepraszam”.
Choć tak byśmy chcieli wierzyć, że w domach, w jakich wychowujemy nasze pociechy.
Dlatego jedyne co możemy zrobić, to zwyczajnie zaufać życiu i dać się mu nieść.
Czynić dobro.
Dzieciom pozwolić rozwijać się według ich potrzeb i pragnień. Wspierać, pokazywać swoim życiem jak pięknie jest, jak pięknie być może kiedy nam się chce.
Bo możemy się uczyć mało albo wcale, ale musi się nam chcieć. Czymkolwiek owe pragnienie będzie. Czy do kwiatów, czy do łaciny. Czy do ciesielki czy architektury.
Pasja i chęć jest najważniejszym z kluczy. Wtedy wystarczy tylko ten. Otworzy każde drzwi.
Naszym kluczem, jako rodziców jest odnaleźć własne szczęście, wyzwolić się z kanonów, wtedy o wiele łatwiej będzie nam prowadzić nasze dziecko do spełnienia poprzez wolność naszego umysłu. Wolność od ocen innych, od utartych wyobrażeń, materialnych pragnień, chęci chwalenia się, dosięgania do otaczających nas norm. Wolność poprzez pragnienie otwierania drzwi, zamiast wiecznego szukania niepotrzebnych kluczy…
Bo może taka jest prawda… Może człowiek wolny nie potrzebuje żadnego z kluczy i wszystkie jego drzwi są otwarte…