El Gouna to nie Egipt. To inna kraina. Można by rzec, że bajkowa. Egipt kojarzy mi się z ogromnym zaniedbaniem i brudem. Bo bieda, to zupełnie coś innego niż lenistwo. A mnie nic tak nie wnerwia jak leniwi ludzie. Dlatego do Egiptu mnie nie ciągnie. Zdecydowaliśmy się tam lecieć tylko ze względu na te pogodę i wiatr, który jest niezbędny do nauki pływania na kajcie. Nie, nie, ja leżałam na leżaku z książką. Nie ciągnie mnie do tego sportu w ogóle.
El Gouna to prywatne miasteczko, które zaczęto budować na pustyni w 1989 roku. Jego architektem jest między innymi ten sam człowiek, który tworzył Walt Disney Company. I to widać. Te mosteczki, port i deptaki. Ten porządek, ochrona wszędzie. Każda rozpoczęta budowla – szybko i sprawnie zakończona. Wszystko ma taki smak. W takich miejscach to ja mogę bywać. A ceny zupełnie normalne. Nawet powiedziałabym, że małe.
Całe miasteczko wzorowane jest na Wenecji. Są to sztuczne wyspy pomiędzy którymi przepływa turkusowa woda. Pachnąca i czysta (nie czarna, brudna i śmierdząca).
Można uprawiać sporty wodne, oglądać rafy, spacerować w przepięknej Marinie. Gdziekolwiek nie udać się w tym miasteczku – jest pięknie. Wrócimy tam z dziećmi na pewno. Jak do Egiptu wracać nie mam zamiaru, tak do El Gouny zdecydowanie tak 😉
Byliśmy bez dzieci więc nie musieliśmy mieć hotelu z milionem basenów i atrakcji wodnych. Hotel Rihanna zdecydowanie sprostał zadaniu. Był czyściutki, bardzo klimatyczny, z rewelacyjną obsługą.
Baza, w której Adaś uczył się latać, jest Polską bazą prowadzoną przez Polaka o zaskakującej ksywce – Camel. A dostał ją jeszcze na studiach, kiedy nawet nie myślała o tym, że taka przyszłość go czeka.
Ta baza też jest miejscem, które sprawiło, że chcę tam wrócić z dziećmi. Myślę, że miałyby doskonały, prywatny plac zabaw. Woda, jakieś dwa kilometry w głąb sięga do kolan. Ogromna plaża, plac zabaw, pokój dla dzieci i przede wszystkim genialna atmosfera. Miałam wrażenie, że pojechaliśmy tam do przyjaciół. I szczerze przy pożegnaniu chciało mi się uronić łezkę.
Co to był za czas! Te seciki naszego didżeja Olafa za dnia, a wieczorami przy gitarze a’capella „Wysed jo se łąckę kosić, słonko świeciło…” Ileż ja mam filmów w telefonie nagranych.
Niezwykłe miejsce, niezwykli ludzie.
Jeżeli Ktoś chce się nauczyć pływać na kajtach, a czuje barierę językową, to jest doskonałe miejsce na naukę. Mało tego, jest ciepło i wieje. Ludzie latami uczą się pływać na helu, a potem wskakują do Red Sea Zone i po trzech dniach śmigają.
Znaczy wiecie, mądruję się z pozycji leżącej na leżaku z książką. 🙂
Ale wiem na pewno, że drinki, soki i jedzenie pierwsza klasa. I do tego w tak cudownych cenach!
Trafiliśmy w idealny moment, w którym jeszcze nie było ludzi, bo granice dopiero zostały otwarte.
(Oczywiście ja kocham zdjęcia na których jest pusto, ale uwierzcie mi, że aż tak pusto nie było. Co chwilę dmuchały się latawce.)
Red Sea Zone – wrócimy do Was z dziećmi!
Tuc Tuc to forma przemieszczania się po El Gounie. Gdziekolwiek nie jedziesz, płacisz 20L czyli 5 zł.
Możesz oglądać te piękną krainę z rozwianymi włosami.
W dzień w który nie wiało, popłynęliśmy katamaranem. Ach! Co to była za dzika podróż.
Szaleństwo, taniec i dobra muzyka.
(Wszędzie tam są ludzie. Tylko ja robię zdjęcia np. wtedy, gdy wszyscy schodzą nurkować 🙂 )
I mój niemąż, który jest najpiękniejszym kompanem na wyjazdy i na życie.
A przede wszystkim na podróż, która nazywa się „miłość i rodzina”.