Lubie fizyczną pracę. Rutynową. Że ręce pracują, a głowa może odpoczywać.
I tu właściwie użyłam słowa „może odpoczywać”, bo to że ma takie przyzwolenie, to nie znaczy, że z niego korzysta.
Staram się i uczę. Pracuję nad swobodą i lekkością myśli. Aby przelatywały jak chmury.
Nie zostawały na dłużej i nie zalewały mnie deszczem, powodując powodzie. Aby nie rzucały piorunami, raniąc serce i umysł.
Staram się aby te myśli me były puchatymi chmurami przepływającymi swobodnie po błękitnym niebie.
Aby te porządki były też porządkami w umyśle. A jeśli nawet nie gruntownymi, to choć przewietrzeniem głowy, jak wietrzy się pościele na balustradzie werandy, albo jak trzepie się dywan na płocie. A ten zasiedziany kurz wznosi się w powietrze by osiąść na ziemi, między trawami, nie przeszkadzając tam nikomu.
Sobotnie sprzątanie zaczynam od zebrania potrzebnych mi przyborów i środków.
Worek na śmieci, płyny, ścierki, karcher do luster, odkurzacz.
Nigdzie się wtedy nie spieszę. Powoli podążam stałym, szablonowym torem porządkowych czynności.
Zaczynam od garderoby. Składam w kosteczkę ciuchy i wciskam na miejsce. Ścieram kurze. Myję lustro. Poprawiam dywaniki. Bo są dwa i moja psychika zmusza mnie do tego żeby leżały równolegle. A ja z psychiką w tym temacie już walczyć nie będę. Chce, to ma dywaniki równo. Potem ta sobota lepsza i niedziela zaraz. W poniedziałek się lepiej wchodzi z takimi równo ułożonymi dywanikami.
Nachylam się potem nad wanną w sypialni i zaczynam ją szorować.
Zastanawiam się nawet chwilę po co to robię, bo jest czyściuteńka. Ale trwa to tylko krótką chwilę, gdyż jestem zasłuchana w podcasty HerStorie o Siostrach Bronte, Jane Austen i Louisie May Alcott.
Wtedy lecę szmatką parapety, biurko, lampki, ramki od obrazków.
Garderoba dzieci, łazienka.
W okolicach dziecięcych pokoików, ich bazy na poddaszu i pokoju gościnnego włączam przemówienie Piotra Zielonki z konferencji TEDx o punkcie odniesienia.
Kiedy trafiam na fantastyczny fragment, stopuję i biegnę do Adasia, który kręci śrubki przy aucie w piwnicy. Puszczam i mówię – słuchaj.
On mi po dłuższej chwili odpowiada – Puszku, czyż nie wczoraj Ci o tym mówiłem?
No i powiem Wam… mówił. Ano mówił. Lubię jak ma rację.
Lepiej mieć chłopa co ma rację niż samemu mieć wieczną rację i chłopa debila.
Ale zaciekawiony puszcza sobie całe przemówienie na swoim telefonie, a ja wracam te sto czterdzieści pięter w górę w naszym domu do dalszego sprzątania. Z piwnicy wchodzę na parter, na którym robię sobie kawę, idę na pierwsze piętro, zostawiam ją na swoim biurku i wspinam się na poddasze do dziecięcej bazy.
Tam na kolanach układając gry, zabawki i klocki myślę sobie o tym punkcie odniesienia.
O tym jak bardzo od niego zależy nasze postrzeganie świata, wymagania wobec siebie, wobec innych, potrzeby…
Wkładam do koszyka rozrzucone autka i przypomina mi się, jak kiedyś skarżyłam się pewnej znajomej o tym, jaką jestem Matką. Że zawodzę siebie pod tym względem, że mam wyrzuty sumienia, że mam milion zażaleń wobec swoich słów i zachowań.
Odkładam koszyk i zbieram do pudełka rozsypane puzzle.
Odpowiedziała, że Ona tak nie ma. Jest fantastyczną Matką.
To zdołowało mnie jeszcze bardziej.
Układam pudełka z grami i puzzlami na stosiku. Od największego do najmniejszego.
Przyglądałam się potem latami temu jaką jest Mamą. I pomyślałam, że jeśli ja bym taką była, to już dawno z rozpaczy rzuciłabym się pod pociąg. Ale Ona była z siebie zadowolona.
I dzieci pewnie też.
Siedząc w tej dziecięcej bazie, na szczycie naszego domu, zaraz pod dachem, myślę sobie o tym punkcie odniesienia.
O tym czego od siebie chcę. Wobec tego co w życiu dostałam, co dane mi było obserwować, jak postrzegam siebie i ile mam wobec siebie wymagań.
Choć punkt odniesienia można rozumieć, pojmować i podawać jako przykład różnorako.
Fajny fragment, kiedy profesor mówi o tym, jak na aucie pojawia się rysa i jesteśmy tacy wściekli.
Gdy jednak na auto spada drzewo i zgniata je doszczętnie, a nam udało się wyjść z niego cało, uważamy, że nie tyle straciliśmy, co zyskaliśmy tak wiele, bo życie nie ma ceny.
Nagle auto nadające się do kasacji cieszy, gdy przy innym punkcie odniesienia jedna rysa doprowadza do szału.
Tak jest z praktycznie każdą naszą codzienną, drobną jak i wielką historią.
Odnośnie strat, zysków. W kwestii postrzegania siebie.
Stoimy przed lustrem i jesteśmy psychicznie wykończeni dodatkowymi kilogramami w brzuchu, udach… Tymczasem wystarczyłoby poczuć jak bardzo potrzebujemy tego ciała, bez względu na jego mankamenty.
To punkt odniesienia kieruje naszym życiem, a co za tym idzie naszym zadowoleniem lub wielkim rozczarowaniem.
Poodkurzałam Im ten dywanik i gasząc światło na sznureczek, schodzę stromymi schodkami do pokoju jednego z nich.
Myślę sobie, że będzie Im miło w takim porządeczku. Uwielbiałam jak mi Mama poukładała.
Odkurzam jeszcze schody i zaczynam łazienkę na dole. Przy prysznicowej uszczelce, która zawsze denerwuje mnie najbardziej, przypominam sobie jak mnie wczoraj w kinie denerwował On.
Oznajmiłam, że na siedemnastą idziemy do kina. Na fitnessie Ewelina poleciła mi Otto.
– O super Puszku. Chodźmy.
Długi czas myślałam czy faktycznie zakodował, czy tylko odpowiedział myśląc o czymś zupełnie innym.
No i wiadomo, zapamiętał, że jakieś kino wchodzi w grę, ale przy godzinie nawet nie przystanął.
Trę tę uszczelkę cifem i twardszą stroną gąbki. Nie schodzi. Albo ledwo co.
Muszę wtedy Mu tak z trzy razy tego dnia, przed tym kinem przypomnieć. A i tak czekam w aucie, bo wysyła jeszcze maile, umowy i dzwoni Mu telefon bezustannie.
Wsadzam te uszczelkę spowrotem choć najchętniej wsadziła bym ją w ….
Kiedy myję szybę prysznicową to doceniam jego umysł i spryt oraz fakt oczyszczalni wody w piwnicy, dzięki czemu nie mamy kamienia do szorowania.
Ale w tym kinie jestem wnerwiona. Bo ma milion wiadomości na telefonie.
Na szczęście siedzimy w ostatnim rzędzie i nie świeci ekranem nikomu po oczach.
Co odłoży ten telefon to łapie mnie za rękę.
A ja wnerwiona trzymam tak ledwo co. Bo jestem wnerwiona i nie będę tutaj zaciskała więzi związkowych. Jemu jak zwykle to nie przeszkadza. Nigdy się nie obraża.
Zaczynam szorować kibel i czuje, że będzie lśnił, bo tak mnie to wspomnienie nabuzowało.
Zagłębiam się szczotą w muszlę z wielkim impetem.
Piękny dialog, fajny moment, a On nie dość, że odpisuje, to jeszcze w innym języku więc skupia się podwójnie. Na telefonie, nie na filmie.
Znowu łapie mnie za rękę. Ja nadal niewzruszona.
Zamykam klapę od kibla. Umyty.
I kiedy tak zaczyna mnie rozczulać ten film, to myślę sobie o tym Jego zabieganiu.
Czyż gdyby był inny, to byłoby mi dziś tak z Nim dobrze?
Czy gdyby nie trzymał tego telefonu przy uchu, nie odpisywał w kinie, to nie imponowałby mi mniej..?
Czy biorąc pod uwagę całokształt, nie za to Go pokochałam?
Za Jego zaradność, spryt, prędkość w działaniu.
A teraz chciałabym aby pod potrzebę chwili mi się zmienił?
Zdążyłam to wszystko przemyśleć na scenie bez dialogów i złapałam tę Jego rękę mocniej.
Jak dobrze, że nawet nie wiedział, iż byłam chwilowo zła.
Gaszę światło w łazience i idę do kuchni.
Film Mu się podobał. Mnie też. Bardzo. I On był obok. Takim jaki jest.
Przechodząc przez salon mijam Tosię i Karolinę jak zakładają stajnię w Minecrafcie.
Benio jedząc popcorn polany miodem siedzi na kanapie i komentuje.
-No nie, to jest jakiś kabaret.
I od razu wiem, że był u Babci na feriach, bo mówi Jej powiedzeniami.
Widząc, że rosół gotowy, odcedzam warzywa. Zrobię sałatkę wieczorem.
Wyciągam mięso. Bażancik. Ma się te wtyki. I swojską kurkę. Wciąż te same wtyki.
Dzieci słyszę, że chcą pęknąć tam, przy tej grze ze śmiechu.
Zapach rosołu pomieszany z radością dzieci i odkurzaczem na środku domu w sobotnie popołudnie jest namiastką raju. Choć czy namiastką zaledwie..? Gdyby zmienić punkt odniesienia może stać się rajem całkowitym.
Późną porą, wyciągam deskę do krojenia.
W garnku wstawiam jajka do gotowania.
Ze spiżarki przynoszę ogórki.
I dużą miskę wyciągam z szafki.
Pierwsze kroję pietruszki.
Tym brudnym już palcem od jarzyn wybieram na telefonie numer Taty.
Mama jest u Bożenki, to zadzwonię do Niego jak sam w domku siedzi.
Włączam sobie na głośnomówiący.
– No witam Cię Julisiu. – odbiera jak zawsze.
– Cześć Tatusiu, co tam u Ciebie?
– A widzisz byli przed chwilą znajomi. Przynieśli noże do naostrzenia. Wódeczki się trochę napiliśmy.
Biorę seler na deskę. I kroję.
A wtedy On zaczyna opowiadać…
– Wczoraj Tatuś miał tu zajęcie. Późną porą szedłem z warsztatu do domu, żeby już ciało do spoczynku złożyć, ale zajrzałem do kózek. A tam mi się kózka okociła. Ja w ogóle nie byłem na to przygotowany. Zawsze mi się w marcu rodzą. W marcu to już cieplej trochę. A to początek lutego przecież. I te małe boroczki takie zmarznięte. I chyba jak się urodziły, to jakiś baranek musiał je nadepnąć bo wiesz, kózki już po chwili na nóżki wstają, a ten boroczek leży i nic.
Pojechałem szybko po świeżą słomę. Im zaścieliłem. Poszedłem szukać lampy grzejącej.
Żeby Im w tej obórce ciepełka zrobić. Zanim znalazłem to północ, a potem żarówki szukałem.
I jak Im już naszykowałem wszystko, to do cyca zacząłem je przystawiać, bo wstawać same nie chciały.
Ja skroiłam już marchewkę i wyciągnęłam ogórki ze słoika.
– O czekaj Julisiu chwilę, bo Sobaczka z dworu wróciła i muszę jej kubraczek ściągnąć.
Ło cholela jaśna, gdzie jest ta łapka. – słyszę jak mówi do psa. Do psa jak do dziecka.- Ło cholela jaśna.
– No Tatusiu, a jak teraz te kózki?
– No już dzisiaj bardzo fajnie. Same mleczko piją, chodzą, pod lampą się grzeją. Coraz lepiej.
Wymieszałam sałatkę. Koniecznie dużo majonezu. Trochę musztardy.
Zjem rano. Do tego kanapka z szyneczką. Moje ulubione niedzielne śniadanie.
szczęście…?
Kiedy byłam dzieckiem i bawiłam się ścinkami drewna w warsztacie stolarskim mojego Taty, powiedział do mnie znad maszyny – Jeśli jedna dziesiąta życia jest szczęśliwa to znaczy, że życie się udało.
I pomimo tego, że wtedy tego zbytnio nie analizowałam, pomimo biegnących lat, w których do tych słów nie wracałam, to ewidentnie miały one wielkie w moim życiu znaczenie.
Może zarówno te słowa jak i zachowanie mojej Mamy, która brała życie za rogi i z nim szła, bez względu na to jakie aktualnie było. Było czyli oznaczało istnienie i zadowolenie z owego istnienia.
Dziś wszyscy chcielibyśmy być permanentnie szczęśliwi. Odczuwać niegasnące zadowolenie. Kiedy gaśnie, osiągamy pełnie zgryzoty poprzez wyrzuty sumienia – jak to? Przecież mam tak wiele, a nie odczuwam szczęścia? Co ze mną jest nie tak? Gdzie szukać pomocy?
Aktualne czasy zaszczepiły w nas potrzebę ciągłej aktywności.
Nawet wolny czas nie może być wolny. Musi być wypełniony dobrym serialem, książką, modnym sportem, szybkim wypadem w góry lub nad jezioro.
Wszystko musi być wykorzystane do granic możliwości. Interesujące, rozwijające, pełne inspiracji, poznawania, odczuwania. To za dużo. Nie ma tam miejsca na to, aby dusza dogoniła ciało, jak pisze Tokarczuk.
Ten napięty grafik wolnego czasu powoduje, że nasza głowa nie ma tam przestrzeni do owego odpoczynku. Jest zajęta, to fakt, ale czy bardziej doświadczona? Czy to nabyte doświadczenie pozwala nam osiągnąć to, czego pragniemy najbardziej – spokoju głowy i myśli? Dlaczego nie szukamy ukojenia dla umysłu, a dobrze znamy drogę do ułudy szczęścia.
Anna Andrzejewska w swoim wykładzie o programowaniu mózgu mówi, że człowiek nie powstał do odczuwania szczęścia. Człowiek miał zaprogramowane – przetrwać.
Odczuwać lęk/zagrożenie, bo owe uczucia chronią nas przed śmiercią.
I ten strach jest całkowicie dobrym uczuciem. Gdyby nie on już dawno byśmy wyginęli.
Dobrze, że martwimy się o naszych bliskich, o siebie. Nie próbujmy na siłę wyrzucić z siebie z tego uczucia. Potraktujmy je jako naszą zaletę. Gdyby nie ono już dawno wszystkie dzieci by się potopiły, wpadły pod tramwaj lub leżały poparzone w szpitalach.
Zaakceptujmy lęk.
Moje życie nauczyło mnie, że często akceptacja powoduje, że wyzbywamy się problemu.
Od dziecka borykam się z tikami nerwowymi. Kiedy się na nie złoszczę, kiedy mam ochotę przez nie płakać, kiedy jestem nimi wykończona i po raz tysięczny analizuje co jest ich przyczyną – nasilają się. Kiedy mówię sobie do nich – przyszłyście znowu, witamy. To zaczynamy dzień. Wtedy nie wiem kiedy – znikają. Nie znikają zawsze i nie znikają od razu. Ale im częściej to praktykuje, tym częściej i szybciej odchodzą.
Może zaakceptowanie tego, że szczęście nie jest stanem permanentnym spowoduje, iż będzie nas wypełniać częściej.
Czyż miłość nie przychodzi do nas wtedy, gdy na nią nie wypatrujemy?
Linczując się za brak wewnętrznego szczęścia oddalamy je od siebie, zamiast przyciągać.
Jesteśmy w miejscu, w którym na wiele spraw mamy wpływ, jak nigdy wcześniej.
Przywykliśmy do tego, że zmiany są na wyciągnięcie ręki jeśli tylko się odważymy.
Nabieramy odwagi coraz częściej. W ten sam sposób pragniemy zmieniać swój mózg.
Mamy odwagę i chęci, a przede wszystkim pragnienie, aby znajdywać się w krainie wiecznego szczęścia.
Żal, zniechęcenie, apatia, złość, gorycz… jeśli się pojawią w głowie człowieka świadomego są najczęściej bojkotowane. Nie powinienem tak czuć. To złe. W ten sposób stają się jeszcze większe. A może należałoby zwyczajnie je zaakceptować. Mam prawo tak czuć.
Jeśli przejdziemy obok pewnych myśli spokojnie, z zezwoleniem na ich istnienie, to odejdą niezauważalnie i bez uszczerbku w naszym mózgu oraz pamięci.
Mózg zapamiętuje. Im częściej będziemy myśleć negatywnie, tym łatwiej będzie mu to przychodzić. Nie roztrząsać, ale zaakceptować i iść dalej.
Jeśli będziesz miał zawieszone kartki z słówkami angielskiego, a obok z niemieckiego, i podchodzić będziesz częściej do tych z angielskim, to którego języka nauczysz się szybciej?
To nasza głowa. Jeśli będziesz częściej myśleć o ludziach źle, o sobie źle, i źle o tym, co się zdarzyło lub ma zdarzyć, to mózg będzie tworzył te myśli z większą łatwością. Z czasem odruchowo. Jeśli będziesz myślał dobrze i pozytywnie, głowa przyswoi te zachowania jako bardziej oczywiste. To one właśnie zaczną przychodzić z łatwością.
No, ale nie nauczymy się niemieckiego, chodząc na lekcje angielskiego.
Mawiają, że jeśli o czymś nie myślisz, to nie istnieje. Gdyby pochylić się z właściwą wagą i właściwą miarą nad tym stwierdzeniem, śmiało można odkryć, że większość problemów i nieistniejących prawd mieści się tylko w naszej głowie.
Wystarczy je wyrzucić, aby poczuć wolność. Lecz czy pustosząc swój mózg z przemyśleń, nie tworzymy życia zaledwie poprawnego i powierzchownego?
Czy gdyby moja głowa nie pękała od analiz i roztrząsań egzystencjonalnych, to stukałabym w tę klawiaturę? Akceptacja tego, co nas dręczy, aby dzięki temu powstało coś, co nas cieszy. Nie byłoby tej radości bez tej udręki. I czy nie jest to filarem każdego pozytywnego odczucia? Macierzyństwa, związków, relacji…?
Prawdziwe szczęście jest nierozerwalnie połączone z negatywnymi emocjami.
Czy denerwują nas bardziej nieznajomi na ulicy czy Ci, których kochamy nad życie i się o nich martwimy? Lub Ci, z którymi chcemy spędzać czas, mieć intensywną relację, a przez to interakcja jest gęstsza i zażyła?
Każdy z nas musi odnaleźć miejsce, w którym chcę być. Poziom świadomości, w którym chce trwać. I istotnym jest fakt, że jeśli chcesz wyrażać swoje poglądy, a nie jak mówi Hawkins, trzymać je tylko po to, aby dzięki nim żyć według swojego planu, to bądź gotów zaakceptować swój ogromny bagaż emocjonalny.
Wciąż chcielibyśmy dojść do miejsca, w którym nasza głowa będzie czuła się fajnie, fantastycznie i fenomenalnie. Nie chcemy zaakceptować zwyczajnie, nie mówiąc już o zatrwożeniu, spięciu, niepokoju i podminowaniu.
„Ja bym powiedział, że szczęście to prowadzenie bogatego i pełnego znaczenia życia, w którym odczuwamy cały wachlarz emocji.” – jeśli miałabym swoje życie ocenić według stwierdzenia Russa Harrisa to moje życie jest nieopisanym szczęściem.
Moje życie jest pełne ciekawych ludzi, rodziny pełnej pasji i impresji, codzienności pełnej zdarzeń zwyczajnych i niezwyczajnych, mądrych i nieskończenie głupich. Pełne mojego zaangażowania wobec tego, aby życie nie było biernym letargiem. Moje życie jest pełne pytań i szukania odpowiedzi. Pełne rozmów dogłębnych i tych, które bawią, irytują, złoszczą.
Pełne moich uniesień i frustracji. Pełne błagania siebie o naukę milczenia. Linczowanie się za brak milczenia, aby potem krzyczeć do siebie, że należy w końcu polubić swój brak milczenia i dać życiu pełną na to zgodę i akceptację. Bo są Ci co milczą i Ci co mówią. I jak mawia mój mąż, każda wada i każda zaleta ma swoje blaski i cienie.
Bo potem milczący mogą wysłać do zadań specjalnych mnie.
Czy szczęściem nie jest właśnie ten zbiór blasków i cieni?
Czy nie należy zamiast wciąż pragnąć szczęścia, nauczyć się cieszyć z jego braku?
Może szczęście to właśnie akceptacja smutku, żalu i złości?
Może szczęście to pozwolenie na odczuwanie, że życie aktualnie jest do dupy.
Może szczęście to zostawienie na boku wysokiej poprzeczki ciągłego zadowolenia.
Albo zrozumienie i polubienie faktu, że jeśli jedna dziesiąta życia jest szczęśliwa to życie się udało…?
Może się okazać, że zapełnisz jedną drugą swojego życia szczęściem, ale druga połowa będzie tak ciężka, że przygniecie pierwszą…
A gdyby tak tę jedną dziewiątą zaakceptować…?
Może ta decyzja okazać się szczęśliwą.
książki prezenty / książki sentencje

Ja mam ogromną słabość do książek, które skromnie są obdarzone w ilość słów, ale za to hojnie w ich jakość.
I nie dlatego, że nie lubię czytać. O nie. Wręcz przeciwnie.
Życie i moja miłość do literatury pokazała mi ogromną ilość wydań, które czasami w dwóch słowach mówią więcej niż trzy przeczytane wcześniej tomy.
Te książki to moje talizmany, skarby, wielka radość i pasja.
Opiszę Wam dziś kilka z nich, które moim zdaniem nadają się na prezenty, które pamięta się i ceni całe życie. Które obdarowanemu towarzyszą w codzienności.
1.”Dwoje ludzi” to najpiękniejsza książka o miłości. Iwona Chmielewska jest mistrzynią nie tylko ilustracji /grafiki ale myśli i idących za tym mądrości.
To kwintesencja wspólnego życia pełnego trudności i radzenia sobie z codziennością we dwoje. Wzruszająca i pokrzepiająca. Że nikomu jest łatwo, ale warto.
To książka, którą wspaniale dać na prezent ślubny. Na rocznicę ślubu.
Na urodziny, na wprowadziny. Można dać Ją parze wspólnie, ale można też przyjaciółce, cioci… Dosyć uniwersalna. Swojemu / Swojej wybrance. Rodzicom.
2.”Życie” to moja najcudowniejsza pozycja. W tamtym roku kupiłam i dałam Ją wszystkim moim najbliższym. To książka, którą mam w domu w kilku egzemplarzach i daję ją z każdej okazji. Ilustorwała ją moja ukochana Lisa Aisato. Ona też jest autorką treści. I podobnie jak u Iwony Chmielewskiej – talent plastyczny idzie równo z talentem słowa.
Kiedy ją kupiłam, przeczytałam nam ją wspólnie. Usypiając z Adasiem dzieci.
Pamiętam, że popłakałam się kilka razy.
A pamiętajmy, że na jednej stronie jest jedno zdanie. To zdanie w połączeniu z dedykowaną temu ilustracją są takim podsumowaniem życia, myśli, uczuć, wspomnień, że nie uda się Wam tej łzy nie uronić. Dla mnie jest to arcydzieło, które powinno być w każdym domu.
Niezwykle piękna i mądra.
Dla Kogo na prezent? Dla każdego na każdą okazję. Dla dziecka, Dziadka, rodziców, kolegi z pracy, znajomych, pani z urzędu… Dla wszystkich.
3.”Weź ze sobą”. Niewyobrażalna we mnie radość, że tę książeczkę mam w swoim dorobku. To mój ukochany rodzaj prezentu. Książka – sentencja. Taka do której można sięgnąć na szybko. Którą czyta się w 10 dziesięć minut i stawia na nogi, daje do myślenia, wzrusza, raduje… Taka książka była moim marzeniem. Spełnione.
Dla Kogo? Dla każdego z każdej okazji.
Na początku jest specjalne miejsce na wpisanie imiennej dedykacji.
4.”Miłość” jest pięknie ilustrowana i w piękny, jakby wierszowy sposób napisana.
Na każdej ze stron inna, mała historyjka miłosna.
Czasami pełna radości, innym razem zasmucająca.
To książka dla tej jedynej, dla pary, dla Kogoś bliskiego.
Mówi o miłości dwojga ludzi, ale pięknie wzbogacić nią półkę swojej przyjaciółki, sąsiadki, kuzynki…
5.”może”. Jest książką z wydawnictwa Levyz, które zajmuje się tylko książkami – sentencjami. Warto zerknąć. Ta jest pięknie wydana. Ekskluzywnie. Mówiąca o tym jak jesteśmy ważni i ile w nas możliwości. Dla tych, którzy nie wierzą w swoją siłę, którzy umniejszają swojemu istnieniu. Ilustrowana i napisana jakby do dziecka, jednakże kierowana do każdego.
6.”Zagubiona dusza”. Z ogromnym i wielki szacunkiem traktuję twórczość Olgi Tokarczuk.
Jej mądrość, Jej talent, Jej indywidualność, Jej osiągnięcia. Jednakże jeszcze nie przyszedł w moim życiu czas na Jej literaturę, choć mam wszystkie pozycje. Czekają.
Natomiast ta, właśnie ta „zagubiona dusza” jest Jej książką – sentencją.
Przepiękne, niezwykle klimatyczne i oryginalne ilustracje, pomiędzy którymi tekstu są trzy strony. Ale te trzy strony przeczytawszy raz, pamięta się całe życie i wraca do tej myśli, do tego zrozumienia świata.
Jest to najpiękniej ujęta w opowieść mądrość „zwolnienia”.
Tego, że świat pędzi znacznie szybciej niż rozwija się i dostosowuje nasz mózg i nasza dusza.
To książka prezent dla ludzi kochających sztukę, dla nietuzinkowych osobowości. Dla tych co potrafią docenić szczegóły. Dla tych, którzy podążają inną drogą niż większość.
Cudownie wydana.
7.”a ja czekam…” ta książka to moja najważniejsza pozycja w całej mojej bibliotece.
A biblioteka jest naprawdę duża. Mój mąż ostatnio stwierdził, że muszę przestać kupować książki bo strop może nie wytrzymać już tego ciężaru.
Nie wiem ile, może 15 lat temu znalazłam ją na półce w empiku. Siedziałam tam i sobie płakałam pod nosem. Była jedna. Taka wciśnięta w kąt. Już podniszczona.
Jeden z pierwszych moich blogowych wpisów był właśnie o niej.
Najpiękniejszy opis życia człowieka. W kilku zdaniach zawarte jest dzieciństwo, młodość, miłość, macierzyństwo, choroby,. troski, radości, starość, samotność.
Książka – biblia życia. Dla każdego na każdą okazję. Najwspanialsza.
8.”Chłopiec, kret, lis i koń”. Bajecznie wydana. Pięknie zilustrowana i tak samo napisana.
Połączenie wszystkiego co gwarantuje miejsce na ludzkich półkach przez dziesiątki lat.
Napisałabym setki, ale czas tak szybko się teraz zmienia, że nigdy nie wiadomo czy za lat 50 Ktokolwiek będzie potrzebował papierową książkę.
To mądrość „Kubusia Puchatka” i „Małego Księcia” w jednym.
Mam pierwszą wersję wydania, tę bardziej szkicową i tę bardziej bajkową. Stwierdzam z całym przekonaniem, że ta pierwsza, podstawowa podoba mi się o niebo lepiej.
To taka właśnie książka, którą można śmiało postawić obok Małego Księcia.
Również pozycja dla każdego, na każdą okazję. Dla dziecka i dla dorosłego.

Teraz czas na książki – sentencje typowo dla dzieci.
Choć „Pamiętnik Blumki” jest dla mnie pozycją konieczną dla każdego, kto kocha książki, Korczaka, życiowe wskazówki wychowawcze i magiczne zdania.
1.”Kiedyś”. Swoją pierwszą wersję, po angielsku dostałam od mojej czytelniczki. To były początki mojego blogowania. Mam ją do dziś i do dziś cieszy to wspomnienie tak samo.
Niezwykle radosna, lekka w ilustracjach. To książka od Mamy dla Córki. I to w każdym wieku.
Można kupić na roczek i można kupić na osiemnastkę.
2.”Uczucia” to krótkie historie opowiedziane oczami dziecka. Każda z nich jest opowieścią, która prowadzi do rozpoznania danego uczucia. To dziecięca mądrość, nad którą również dorosły powinien się pochylić.
Cudowna do wspólnego czytania. Bardzo ciekawie wydana.
Na każdą okazję. Urodziny, komunię, dzień dziecka. Przedział wiekowy – przedszkole, podstawówka. Choć jak pisałam, i dla dorosłego dużo przyjemności z czytania.
3.”Młodość”. CUDO! Dla każdej nastolatki i nastolatka.
Ilustracje Lisy Aisato i tak doskonałe teksty Linn Skaber. Skandynawki udowadniają, że potrafią w dziecięcą literaturę na najwyższym poziomie emocjonalnym. W swojej prostocie przekazu i wagi problemu lub uczucia trafione w dziesiątkę.
Jestem w tej pozycji doszczętnie zakochana. Leży mi na biurku i co jakiś czas otwieram na losowej stronie i sobie czytam rozpływając się jak przy sierpniowym słońcu.
Pozycja konieczna. W swojej oryginalności, cieple i pięknie stała się najlepszą pozycją na młodość.
4.”Mama” to pozycja zarówno dla dziecka jak i dziecka dla Mamy. To książka opisująca wzruszającym wierszem trudy i radości z macierzyństwa. Ilustracje pełne czułości.
To książka, która ukazuje nam, że każda nasza rozpacz wychowawcza warta jest zachodu.
To książka, która mówi o tym, że nie ma większej i piękniejszej miłości niż miłość Matki do dziecka.
5.”Pamiętnik Blumki” dostała moja Tosia na roczek od mojej siostry.
I jest książką, która nie opuściła mojego serca nawet na moment. Towarzyszy moim codziennym myślom, odpowiada na pytania, które zadaje sobie sama, podnosi na nogi kiedy szukam siły w tym jakże zagadkowym świecie dzieci.
Korczak jak nikt inny pokazuje nam wartość świata dziecka. I nasze ułomne do tego podejście, które w rzeczywistości jest tak proste. Nikt od tamtej pory nie mówił tak pięknie o dzieciach. Książka – skarb. Na zawsze na najważniejszym miejscu. Na półce i w sercu.
6.”Mały chłopiec” to dokładnie to samo co pozycja „Kiedyś” jednak od Taty dla syna.
7.”Miłość” jest po prostu urocza. W swoich rysunkach, w swoich porównaniach.
I jak żadna inna opisuje miłość Mamy do dziecka. Tak naprawdę dla najmłodszych. Od dwóch lat. Ale i dla nastolatka będzie niezwykle roztkliwiająca.
