Edynburg – plan zwiedzania/lista

Podzielę tę Szkocję na dwa wpisy. Edynburg, a potem cała reszta.
Robię tę listę dla Kogoś, kto może znajdzie ją, gdy będzie szukał jak szukałam ja.
Nie propozycji różnych, które będę musiała googlować i wpisywać, tylko trasę od punktu a do z. Choć bardziej od a do a. Bo wróciliśmy skąd wyszliśmy.
Na samym końcu spiszę listę po kolei w punktach.
Choć były to tylko cztery dni podróży, zdążyliśmy zobaczyć dość dużo. Jako, że myślałam o niej od bardzo dawna, to miałam już swoje zaznaczone miejsca na mapie.
Do tego dochodzi nasze dobre zorganizowanie, nasz szybki krok i zrozumienie bez słów.
Do Edynburga dojechaliśmy (z Glasgow) wieczorem i wzięliśmy hotel 25 minut drogi piechotą od centrum. (podam Wam w planie trasy i jego lokalizację)
Z rana tą piechotą ruszyliśmy w miasto. I choć doradzali nam wsiąść w autobus, to my ruszyliśmy nogami. I to był strzał w dziesiątkę, bo ten kraj jest piękny w każdym zakamarku. Nasz Kraków albo Wrocław piękny jest w centrum, a już poza, często są to bloki z PRL, przeróżne, niepasujące do siebie budynki, miliony reklam i ogólny chaos przestrzenny. Edynburg piękny jest wszędzie. Zatem od wyjścia z hotelu zwiedzałam. Te piękne domy, które wypełniają całe miasto. Wykusze, ogrodowa zieleń, poukładana dzikość. Budynki z kamienia i pnącza. Naprawdę, co chwilę myślałam w tym kraju, że wpadłam do środka książki z baśnią.
Są takie miejsca, które są jakby zespolone z naszymi duszami. Które czujemy wybitnie.
Szkocja jest mi taką krainą.
Na Edynburg chcieliśmy poświęcić jeden dzień. Wiedzieliśmy, że nie pragniemy zbyt długo zostawać w mieście. W ciągu 6 godzin zrobiliśmy 27 km piechotą z przerwami na kawkę i na obiad. Jednak gdyby Ktoś gospodarował większą ilością czasu polecam zrobić to w cały dzień, gdyż warto byłoby poświęcić na niektóre miejsca więcej uwagi. A nawet dwa dni gdybyście chcieli powoli, z kontemplacją, leżeniem na trawie…
Idąc od hotelu do Old Town przeszliśmy przez zwykłe u Nich ulice jak np. Orchard Brae, gdzie chciałam przystanąć przy każdym domu i ogrodzie. Popatrzeć na każde okno na szczycie kamienicy. Potem przez cmentarz The Ean Cemetery Trust. Na tym cmentarzu rosną przepiękne, wielkie, dorodne sekwoje. I choć mamy ich kilka w Polsce, widziałam je na żywo po raz pierwszy. Trafiły do Szkocji w XVIII wieku i udało się im przyjąć. Jednak wiadomo, że z racji ich wymogów, przyjęły się w nadmorskim klimacie, nie wewnątrz kraju.
Edynburg dźwięczy jeszcze mewami nad głową i pachnie morzem. Nie wiem jak to możliwe, że dostało mu się tyle pięknego. Zrozumiały dla mnie ten deszczowy klimat, bo gdyby było tam jeszcze idealnie pogodowo, to nie mogłaby zapewne istnieć, gdyż ideałów w tym świecie nie ma.

Później na naszej mapie było Dean Village. Za każdym razem, gdy wpisywaliśmy w gps kolejne miejsce, a on pokazywał np. 15 minut, my byliśmy tam w 5. Wszędzie bliziutko i każda droga piękna. Tam nie idzie się od ładnego miejsca do ładnego, a pomiędzy średnio. Tam cały czas jest się w zjawiskowym. Dean Village była kiedyś niezależną osadą, która z biegiem czasu została połączona z Edynburgiem. Znajdowały się tam przędzalnie, garbarnie i kuźnie.
Byliśmy z Adasiem zachwyceni tym, jak ta stara wioska połączona jest z nowymi budynkami.
Zostały tak wkomponowane, że nie zakłóca to w ogóle architektury, estetyki budowlanej.
Kolorystycznie, fakturowo, kształtem. Coś fantastycznego.
Jak to stwierdził mój Adaś: Każdy człowiek kształcący się na architekta powinien na pierwszym roku mieć obowiązkową wycieczkę do Szkocji.

Następnie przez dzielnicę Stockbridge do ulicy Circus Ln.
Ta urocza uliczka została zbudowana pod koniec XVIII wieku jako stajnie i wozownie dla okazałych domów georgiańskich w pobliżu. Dziś są tam mieszkania, sklepiki, pracownie, biura. Ozdobiona pięknymi kwiatami, winoroślami, brukowaną ulicą, nadaje uroczy klimat.
Wydaje mi się, że dużo szczęścia nam w tym maju dopisało. To idealny czas aby ujrzeć te wszystkie kwiecia. Adaś najwięcej w telefonie ma zdjęć kwiatów i drzew, aby zapamiętać i jeśli to możliwe w naszym klimacie, zasadzić u nas.

Wszystkie punkty na mapie mamy po kolei i układają się w bardzo przyjemny spacer.
Wędrujemy do Princes Street Gardens i stamtąd podziwiamy zamek. Nie zwiedzamy w środku, bo pewnie na to potrzeba osobnego dnia. Zatem jeśli macie weekend cały tylko na Edynburg. Koniecznie wejdźcie. My czasami siadamy sobie na chwilę, choć potem ciężko wstać :), albo idąc słuchamy przewodnika w czacie GPT. Idziemy, mówimy mu gdzie jesteśmy i on opowiada nam szczegóły, historię. Odpowiada na konkretnie zadane pytania.
Potem np. jadąc w aucie wypytuję już o wszystko inne niż tylko Edynburg. Pytam o to jak Szkocja radziła sobie z najazdami Wikingów, jaki jest procent bezrobocia i milion innych 😀

Podróż spacerowa idealnie prowadzi obok księgarni, która mi kiedyś mignęła przed oczami kiedy oglądałam ukryte perełki tego miasta. A ja księgarnie kocham nad życie.
Gdyby była nam nie po drodze za pewne byśmy nie poszli, ale umieściła się idealnie.

Po drodze Vennel, urocze schodki, które można znaleźć na wielu fotografiach Edynburga.
Bardzo dużo punktów miałam zaznaczonych i znalezionych wcześniej na instagramie. Weszłam na kilka profili z Edynburgiem i Szkocją i tam po zdjęciu patrzyłam co może mi się podobać. Co może nas zaciekawić. Nie jesteśmy typowymi zwiedzaczami.
Następnie Grassmarket. Ulica, na której można coś zjeść, wypić. Idealnie w miejscu, w którym jest połowa trasy zwiedzania. My tam nie jemy. Idziemy kawałek dalej na Fish & Chips. Do Bertie’s. Znalazłam to miejsce po internetowych poleceniach i najlepszym rankingu w Edynburgu. Mnie smakuje meeega, ale to dlatego, że ja bardzo lubię tłuste jedzenie. Dla mnie najlepiej, gdy ocieka tłuszczem. I tak było. Ale mają w karcie dużo propozycji zatem i bez panierki się na pewno coś znajdzie.
Zaraz po tym Victora St. Kolorowa ulica, którą inspirowała się autorka Harrego Pottera.
Nie zatrzymujemy się na długo, bo dużo ludzi, a my nie przepadamy za tłumami. Dlatego cieszę się, że nasza praca pozwala wyjeżdżać w tygodniu. Mocno jestem za to wdzięczna losowi.

Następne jest Narodowe Muzeum Szkocji i to jeeeeest rewelacja!!!
Polecam poświęcić na to kilka godzin. Przepiękne miejsce, zjawiskowe eksponaty. Ja, wychowywana z kolekcjonerem antyków potrafię Wam powiedzieć, że wystawa, którą dysponują jest zjawiskowa. To w jakim wszystko jest doskonałym stanie, jak piękne przedmioty wynalezione i pokazane. Jak dobrze to jest zorganizowane tematycznie. Jeśli chodzi o Muzea w moim życiu, to jest to, a potem długo, długo nic. To jest obowiązkowy punkt jak dla mnie. Przez Royal Mile ruszamy do Muzeum Edynburga. Jest malutkie, w klimacie zatrzymania czasu. Już zupełnie inne od poprzedniego. Jest po drodze i warto wstąpić, tym bardziej, że oba muzea są za darmo.

Siadamy na kawkę i lecimy na Wzgórze Caltona. Wychodzi co chwilę słońce. Kropi mały deszczyk, z którego się cieszymy, bo mamy okazję zobaczyć zmoknięty Edynburg. Deszcz nie przeszkadza w spacerze. Reszta naszych dni jest bardziej pogodą Grecko – Włoską niż Szkocką. 20 stopni i pełne słońce.
Na wzgórzu można usiąść jeśli macie czas i podziwiać miasto z góry. Wchodzenia nie ma dużo.
Wracając zahaczamy o Cockburn St (gdzie jest piękny widok na rzędy tych kamiennych, zjawiskowych budynków) i Princes St, gdzie można zobaczyć pomnik pisarza Waltera Scotta.


A potem już kierujemy się na autobus, który zawiezie nas do auta, abyśmy zdążyli jeszcze dziś wyruszyć nadbrzeżem w stronę północy.
Przystanek mieści się na Princess St, czyli tam gdzie kończymy zwiedzanie, a autobus ma nr 43. Autobusy jeżdżą co 10-15 minut, a bilet można kupić u kierowcy.

🗺️ Moja Trasa po Edynburgu

1. Holiday Inn Express Edinburgh – City West

📍 107 Queensferry Road, EH4 3HL – Twój hotel startowy.

2. Orchard Brae

📍 Spokojna dzielnica mieszkaniowa z zielenią i tradycyjną architekturą.

3. Dean Cemetery

📍 Dean Path – zabytkowy cmentarz z XIX wieku, pełen pomników i zieleni.

4. Dean Village

📍 Malownicza wioska nad rzeką Water of Leith, z brukowanymi uliczkami i historyczną zabudową.

5. Stockbridge

📍 Urokliwa dzielnica z kawiarniami, sklepikami i targiem.

6. Circus Lane

📍 Jedna z najpiękniejszych ulic Edynburga, idealna do zdjęć.

7. Princes Street Gardens

📍 Rozległy park miejski u stóp zamku, z widokiem na Scott Monument.

8. Armchair Books

📍 72-74 West Port – klimatyczna księgarnia z antykwariatami.

9. The Vennel

📍 Schody z widokiem na zamek – świetne miejsce na zdjęcia.

10. Grassmarket

📍 Historyczny plac z pubami i restauracjami.

11. Bertie’s Proper Fish & Chips

📍 Popularna restauracja serwująca tradycyjne dania.

12. Victoria Street

📍 Kolorowa, zakrzywiona ulica z butikami i kawiarniami.

13. National Museum of Scotland

📍 Fascynujące muzeum z eksponatami z różnych dziedzin.

14. Royal Mile

📍 Główna ulica łącząca zamek z pałacem Holyrood.

15. Museum of Edinburgh

📍 Muzeum prezentujące historię miasta.

16. Calton Hill

📍 Wzgórze z panoramą miasta i charakterystycznymi monumentami.

17. Cockburn Street

📍 Kręta ulica z ciekawymi sklepami i kawiarniami.

18. Scott Monument

📍 Neogotycki pomnik upamiętniający sir Waltera Scotta.

Wywiad z Anną Fryczkowską

Hej, Aniu, trochę żałuję, że nie zapisywałam swoich pytań podczas czytania „Sagi o ludziach ziemi” czy „Cyrkówki Marianny”. Wiem jednak, że Twoje książki są tymi, których nie zapomina się po przeczytaniu kilku kolejnych historii innych autorów. Twoje książki są tymi, które nosi się w sobie już na zawsze. Dlatego i owe pytania w człowieku siedzą. 
Zatem zacznę od pytania, jakie najczęściej zadają na końcu wywiadu, skoro jesteśmy tematycznie tutaj.
Jakie książki w Tobie siedzą najbardziej, najdłużej?

Kocham takie książki, przy których nie zastanawiam się jak on/ona zeszyli fabułę, z jakich kawałków, tylko płynę. Niezależnie od gatunku.
Szkarłatny płatek i biały Michaela Fabera. Piaskowa góra Joanny Bator.
Demon Copperhead Barbary Kingsolver. Lincoln Highway Amora Towles’a. Kryminały Anny Kańtoch. Przygody Hucka Marka Twaina. Złodziejka Sarah Waters. Opowieść podręcznej Margaret Atwood. Tak w ogóle to ciągle czekam, aż Atwood dostanie Nobla, chcę, żebyśmy obie tego dożyły.

Tu pytanie czy miałaś ulubioną, szkolną lekturę? I czy jest książka, którą najczęściej kupujesz ludziom na prezenty?

Większości lektur szkolnych nie czytałam w odpowiednim czasie, w szkole karmiłam się zupełnie czym innym, wróciłam do nich dopiero po maturze, już bez przymusu. Ale Prus się nie zestarzał, Prus jest wiecznie żywy, stymuluje nowe odczytania, budzi emocje, gniew, zdumienie, bunt, o jego bohaterkach i bohaterach myślimy jak o żywych ludziach, więc Lalka, Lalka, Lalka.
A co do prezentów – ostatnio daję wszystkim
Małą empirię Katarzyny Sobczuk, przedtem Szczeliny istnienia Jolanty Brach-Czainy, te książki to małe medytacje na papierze, smakowanie codzienności.

„Saga o ludziach ziemi”, „Cyrkówka Marianna” czy teraz „Ludzie wędrowni”
to
dawne czasy. Jak się w nich czujesz jako autorka? Czy one najmocniej w Twojej głowie i wyobraźni rezonują? W jakim rodzaju literatury czujesz się najlepiej?
(Nie ukrywam, to mój ukochany typ powieści. Dlatego jak dla mnie możesz pozostać w nim do końca swoich pisarskich dni).

Z historii w liceum miałam ledwie trójkę, więc kiedy się zakochałam
w postaci wędrownej cyrkówki, Marianny Razik, uznałam, że nie dam rady napisać jej biografii. Dlaczego? A z tego prostego powodu, że moja wiedza o latach 40. i 50. dwudziestego wieku, i to jeszcze na polskiej prowincji, była naprawdę nikła. Ale potem wzięłam się w garść, ruszyłam w trasę po bibliotekach, muzeach, skansenach, specjalistach oraz osobach, które znały moją bohaterkę, i napisałam tę historię. Co więcej – rozsmakowałam się w pisaniu o
dawnych czasach. Teraz, kiedy wypatrzę historię, która domaga się opowiedzenia, już się nie boję, bo nauczyłam się robić dobry research.
Co ciekawe, kiedy zaczynałam pisać o Mariannie Razik, nic o niej w internecie nie było, teraz wygląda z wielu jego zakątków. Poczytuję to sobie za zasługę.
Dzięki mnie wwędrowali do internetu również moi przodkowie, Józwiakowie z Sagi o ludziach ziemi. A teraz Żabeccy, z Ludzi wędrownych. Ciekawe, co by na to powiedzieli.

Czy pamiętniki, na podstawie których jest Saga były od zawsze „na talerzu” i mówili „Ania, weź się za to, spisz”? Czy może przez przypadek znalezione na strychu wpadły Wam w ręce?

Pamiętnik, spisany splątanym, pajęczym pismem mojego dziadka, całymi latami leżał w szufladzie jego biurka. Przy każdej rodzinnej uroczystości ktoś wzdychał, że powinno się go wreszcie przepisać. Usiadłam do tego zadania w przerwie między książkami, i nagle zobaczyłam w tym świetny materiał literacki. Gęsty, dowcipny, pełen odlotowych bohaterów.

Ile wiadomości było w pamiętnikach Dziadka i Taty, ile informacji musiałaś zgłębić, a ile już wiedziałaś?

Było tam mnóstwo świetnych opowieści, na przykład to, że cała wioska wymarła na zarazę, a dziedzic się miotał, żeby szybko znaleźć nowe ręce do pracy. Albo piękna scena miłosna, gdy zakochani z uczuciem wzajemnie iskają sobie włosy. Albo że istniały rodziny chłopskie, które nie dawały się przywiązać do ziemi, lecz latami przenosiły się z miejsca na miejsce, za pracą, ale i z umiłowania wolności.
W tych świetnych opowieściach taty i dziadka kobiety jednak nie istniały, niemal
niewidzialne przemykały się po zdaniach typu: ożenił się. Miał ośmioro dzieci, w tym trzech synów. Żona mu zmarła. Miałam więc misję: przywrócić historii moje babki i prababki, a potem oddać im głos.

Czy postać dziwnej Iśki albo Janka i Janki pochodzi z pamiętników, czy jest Twoim wytworem wyobraźni?
Bardzo lubię ich narracje.

Mój ojciec napisał w pamiętnikach, że zarazę z 1816 w wiosce Naczachowo przeżyło tylko dwoje dzieci, więcej o nich nie wspomniał. Wtedy od razu zaczęłam się zastanawiać, jak te dzieci poradziły sobie z traumą, w czasach bez leków psychotropowych i psychoterapii, straciły przecież w ciągu kilku dni wszystkich, których znali. A potem musiały odnaleźć się wśród zupełnie nowych, obcych ludzi: uciekinierów i uchodźców z innych wiosek.
Dziwna Iśka natomiast symbolizuje te wszystkie pokolenia zbuntowanych kobiet,
którym wcale się łatwo w dawnych czasach nie żyło, a czasem w ogóle odmawiało im się prawa do życia.
W ogóle lubię postaci na poboczu rzeczywistości, w Ludziach wędrownych takim bohaterem jest Janek Żabecki. Jako dziecko przeżył poważny wypadek, od tamtej pory patrzył na świat pod nieoczekiwanym kątem, ciało miał dorosłe, ale dusza nie dorosła w nim nigdy. W mojej rodzinie krąży opowieść, jak tenże Janek, już jako mocno starszy pan, przyjechał po raz pierwszy do Warszawy. Kiedy wysiadł na dworcu, rozejrzał się i na widok
Pałacu Kultury, zapytał: A kto wam tu taki dziwny kościółek postawił?

Wiedząc, że „Saga” jest na podstawie pamiętników można by założyć tezę, że bardzo dużo informacji zasięgnęłaś z nich i stąd powstało arcydzieło. Jednakże „Cyrkówka” to opowieść, do której miałaś kilka informacji, można by je było policzyć na palcach. Zatem to arcydzieło ewidentnie mieszka w Tobie. Czujesz w środku, że napisałaś coś przepięknego? 

Wiesz, z książkami jest jak z potomstwem – wychowawszy dziecko posyła się je w świat, a potem człowiek, choć włożył w to wychowanie całego siebie, i tak się boi, jak dzieciak sobie poradzi. Teraz przeżywam wypchnięcie w świat Ludzi wędrownych. Na tym etapie już nieważne, co czuję ja, ważniejsze, co poczują czytelniczki i czytelnicy.

Jest coś takiego przełomowego pomiędzy Twoimi poprzednimi książkami a Cyrkówką i Sagą. Jak myślisz? Czy to czasy, w których się w tych książkach poruszasz? 

Sama widzę, że im dojrzalsza jestem, tym lepiej piszę. Bardzo lubię swoją dojrzałość. Pomyśl sobie, jak będę pisać za dziesięć lat!

W mojej głowie na dobre mieszka wiele fragmentów Twoich książek.
Niektóre z rozdziałów, czy zdań czytałam, zamykałam oczy i na nowo czytałam to samo. Chciałam jak najdłużej nacieszyć tym, jak tworzysz obraz, jak prowadzisz dialogi, jak puentujesz rozdział. Dla mnie mistrzostwo. Pamiętam ten fragment, gdy Andzia Józwiakowa szykując się na ślub Staśka, myśli o tym, że nigdy nie widziała swoich pleców. Jakże mnie to zatrzymało. 
Taka oczywista rzecz.
Ta treść wpada Ci do głowy podczas pisania, czy szukasz jej w wyobraźni? A może idziesz zmywać, gotować i tam tworzysz dalej?

Najwięcej ciekawych myśli przychodzi do mnie tuż po przebudzeniu, na pograniczu snu i jawy, albo kiedy gapiąc się w okno na drzewa czekam, aż ekspres upora się ze zrobieniem pierwszej kawy. Pomysły nie lubią przymusu, przychodzą, kiedy chcą.
Nauczyłam się jednak trochę im pomagać. Kiedy już tak naprawdę utknę z akcją, idę na spacer, im szybszy, tym lepszy, myśli przychodzą w rytmie stawiania kroków, coraz bardziej energiczne, pompowane endorfinami. Zawsze mam w kieszeni plecaka notesik, przystaję i notuję.

Jak wygląda Twój pisarski dzień? Jaki masz warsztat pracy? Ustalony czy luźny?
Siadasz do pisania z lekkością czy są dni, w których ciężko się zebrać?

Wena przychodzi w trakcie pisania, jak mawia Stephen King. Są dni, kiedy idzie jak po grudzie, scrolluję, komentuję, gdyby nie społecznościówki, powstałoby dużo więcej fajnych powieści, nie tylko moich.
Kiedy zobaczę, ile czasu przetraciłam, wyjmuję timer i biorę się w karby,
stosując metodę pomidorka (jej twórca miał timer w kształcie pomidorka). Siadam wtedy przy biurku, włączam licznik czasu i nie odrywam się od pisania, póki nie minie 25 minut. Przez ten czas nie dotykam telefonu, w ogóle na niego nie patrzę, nie robię kawy, nie podchodzę do okna, piszę. Bez autocenzury, źle, lepiej, głupoty, mądrości, ale zawsze po kilku minutach tekst zaczyna płynąć. Potem robię sobie przerwę na pięć minut, i znowu włączam timer. Po takich czterech „pomidorkach” niekiedy powstaje więcej dobrego tekstu niż przez cały dzień bez
timera.

Bardzo lubię budowę Twoich zdań. Połączenie słów. Lubię kiedy zestawienie
pewnych wyrazów tworzy brzmienie idealne. Kiedy czytam Ciebie, wszystko jest spójną, doskonale dobraną słowną melodią.
Czy czujesz to w głowie? Czy czujesz jak brzmi i tak musisz zapisać?

Nigdy nie oddaję tekstu zaraz po postawieniu ostatniej kropki. Tygodniami szlifuję, układam, wyrzucam, ociosuję, rzadziej dopisuję. Czytam głośno. Odkładam, wracam. Bardzo pomaga mi córka, Adela, ma fantastyczne wyczucie słowa i dzielnie czyta moje teksty przed publikacją. Wie, co wyrzucać. Wyrzucanie jest ważne, powinny zostawać tylko takie słowa i zdania, które trafiają w sam środek tarczy.

Puenta. Dla mnie jest najistotniejszą częścią opowieści. A im krótsza, tym lepsza.
Czasami lubię wielkość puenty poprzez „banalny” dobór słów.
Bywa, że się tym zachwycam, a inni patrzą na mnie i nie wiedzą czym jest ten
zachwyt spowodowany. Twoje wszystkie zdania wieńczące rozdziały, to moje dawki serotoniny. Pozostają na długo. I cieszą.
Często tak, że aż ciarki przechodzą. 
„Mogłam iść do dziedzica i jemu pokrzyczeć, że mi synów zepsuł, ale co by to dało?
Toteż nie szłam”.
„Czasem mały zapłakał, zakołysaliśmy kołyseczką i wracaliśmy zaraz do siebie, jak najszybciej, jakbyśmy czasu mieli dla siebie ciągle za mało.
Bo i mieliśmy”.
Bardzo lubię te krótkie wypowiedzi. 
Ale są też dłuższe puenty, które wielbię jednako.
Wezmę pierwszą lepszą, np. tę o zniesieniu pańszczyzny.
„I ziemia, i chłopi, wszyscy byli z tego zadowoleni, poza dziedzicami tylko. 
Ale nimi ziemia najmniej się przejmowała, bo oni nigdy jej nie dotykali”.
Te zakończenia, to taki rodzaj pisania, który sama stosuję, bo rozmiłowuję się w nim najmocniej, dlatego też pewnie u Ciebie mnie on najmocniej karmi.
Kiedy napiszę już to zdanie, kończąc opowiadanie czy rozdział, czuję się spełniona. Kompletna.
Jak jest u Ciebie z tymi niebanalnymi, ponadczasowymi puentami?

Słowa mają moc. Potrafią nawet obalać stare porządki, tworzyć nowe, czuję więc odpowiedzialność, kiedy je ustawiam w rządku.
Staram się, żeby cały tekst wypełniał szczelnie dziurę we wszechświecie. Bo taką mam teorię: są historie, które domagają się opowiedzenia, zapełniają wtedy takie dziury we wszechświecie, które wcześniej ziały pustką. Ale żeby opowieści je dokładnie wypełniły, muszą być przycięte na miarę, bez zbędnych słów, wszystko musi się składać w szczelnie dopasowaną układankę.

Ostatnimi czasy wzbudza zachwyt książka „Chłopki”. 
Czytałam. Naprawdę dobra. Ludzi przede wszystkim szokują zawarte w
niej
informacje, których nie byli świadomi. Każdego przerażała druga wojna światowa, obozy.
Nie mieli pojęcia, że życie chłopa pańszczyźnianego było również niewolnictwem, głodem i strachem. Myślę, że „Saga”, to opowieść wybitna i powinna być rozpowszechniona jak „Chłopki”, gdyż nie pokazuje suchych faktów, a pięknie się wplata w prawdziwą historię.
Pokazana w doskonałej, słownej formie. Formie, która zatrzymuje, wzrusza, przeraża, odkrywa.  
Jakże byłoby cudownie, gdyby weszła do szkolnych lektur.

Chłopki Joanny Kuciel-Frydryszak uwielbiam, bardzo się cieszę, że odniosły
taki sukces, i że czytają je tzw. wszyscy. Mam teorię, że tematy krążą we wszechświecie i czuli twórcy je wyłapują: na przykład pierwszy tom Sagi o ludziach ziemi pisałam w tym samym czasie, gdy Kuciel-Frydryszak kończyła pisać Chłopki. Jestem pewna, że to te nasze prababki domagały się głosu.
Jak dobrze, że go dostały, dostają, że są teraz słuchane.
W Ludziach wędrownych skupiam się na żeńskiej linii mojej rodziny,
piszę o włóczęgach Żabeckich, którzy na początku dwudziestego wieku podróżowali od jeziora do jeziora, zasiedlali coraz to inne zrujnowane chałupy i co chwila układali sobie życie na nowo.

Masz tak, że wzruszasz się nad losem swoich bohaterów? Że spisujesz ich historię i szklą Ci się oczy?

Czasem też się śmieję. Ale scenarzyści mawiają, że twórcy komedii nie powinni się śmiać przy pisaniu, bo wtedy widz nawet się nie uśmiechnie. Ale kiedy mój tata czytał Ludzi wędrownych, a przecież znał dobrze te historie, mówił, że się i śmiał, i wzruszał. Jak mnie to cieszyło!

Twój Dziadek był redaktorem „Gazety Chłopskiej” ( jeśli dobrze pamiętam tytuł), czy są dostępne jakieś Jego teksty?

Dziadek już po wojnie sprowadził całą rodzinę ze wsi do Warszawy, bo dostał posadę w Chłopskiej Drodze. Codziennie przynosił do domu te gazety, próbowałam je czytać jako dziecko, ale nie dawałam rady, były za poważne. Zawsze jednak zaglądałam na koniec, gdzie zamieszczano ogłoszenia matrymonialne, i wyobrażałam sobie różne życia, z tymi szukającymi drugiej połówki mężczyznami i kobietami, na wsiach większych i mniejszych.
Może powinnam wygrzebać te Chłopskie Drogi w bibliotece i na nowo
poznać mojego dziadka?

Gdyby „Cyrkówka Marianna” miała zostać zekranizowana, kogo byś sobie wymarzyła aby ten film zrobił? Jak go widzisz?

Przymierzałam się nawet do pisania scenariusza, bo ta historia
powinna być opowiedziana również obrazami, czuję to. Zgłaszał się do mnie także pewien teatr.
Zobaczymy, na razie nie śmiem marzyć. Ale ta książka żyje, rezonuje, mój wydawca, WAB, niedługo ją wznawia.

Odrobina z życia prywatnego, bo ja zawsze jestem ciekawa człowieka, który nosi w głowie tak dobre książki. 🙂
Jak lubisz spędzać czas wolny/wakacje?

Dzielę sobie rok na odcinki, oddzielam je samotnymi wyjazdami.
Trwają nie dłużej niż tydzień, podczas którego staram się odnaleźć sama ze sobą. Czasem wtedy ląduję w jakimś domu pracy twórczej, czasem gdzieś w środku lasu na poście dr Dąbrowskiej, czyszczę głowę od środka, krzepię duszę, chodzę na kilkunastokilometrowe spacery, cisza jest taka ważna. Miło potem wracać do rodziny i pisania.

Czy skończone szkoły (filologia włoska czy scenopisarstwo) miały swój wpływ na
pisanie? Czy to gra duszy, która i tak wyszłaby ze środka na karty papieru? A może dziedziczona zdolność po Dziadku i Tacie? Wykonywałaś inne zawody? A może masz jeszcze jakiś zawód upragniony? Czy udało się pisać scenariusze?

Pisać chciałam, od kiedy w wieku niecałych pięciu lat nauczyłam się czytać.
Od skończenia studiów żyłam więc z pracy piórem, pracowałam jako tłumaczka z włoskiego, reporterka, redaktorka. Napisałam scenariusze do wielu odcinków seriali. Scenariopisanie to jednak praca zbiorowa, cały zespół wymyśla storyline, czyli ogólny zarys akcji, inne osoby rozpisują to na sceny, jeszcze inne redagują, potem reżyserzy kręcą po swojemu, produkcja nalega, żeby wyszło jak najtaniej. Kształt powieści zależy natomiast tylko ode mnie, a ja lubię
tę sprawczość: stwarzam i jest.

Jakie pasje towarzyszą jeszcze Twojemu życiu?

Kiedy kilka lat temu przeprowadziliśmy się do domku z małym ogródkiem, od razu zapowiedziałam, że ogród ma być bezobsługowy. Teraz jednak nie wyobrażam sobie, żeby nie podłubać w ziemi, nie dosadzić, nie przyciąć lub choćby nie pogłaskać jednej czy drugiej gałązki i spytać: Czemu ty schniesz? Chcesz więcej wody czy nawozu? Dobrze ci tutaj?
Często też robię kolaże, bo w głowie noszę niezwykłe obrazy, tylko ręce nie umieją mnie posłuchać, gdy próbuję malować czy rysować, więc wycinam i kleję.
No i uwielbiam urządzać mieszkania, czasopisma i albumy wnętrzarskie studiuję jak Biblię, znam najfajniejszych projektantów, przed zaśnięciem urządzam w myślach mieszkania znajomych i przyjaciół, przestawiam im ściany i meble, dodaję kolory i tkaniny, śpię w tych cudzych wnętrzach, czasem mi się śnią.

Jakże jestem ciekawa „Ludzi wędrownych”. Skąd pomysł na fabułę? Masz zarys, a szczegóły pojawiają się w trakcie?
I czy masz swoją ulubioną postać? Tę o której lubiłaś pisać najbardziej.

Historia trzech pokoleń chłopskich włóczęgów uparcie domagała się opowieści, część zaczerpnęłam z pamiętników, resztę z opowieści rodzinnych, na przykład moja ciocia ma wspaniały dar słowa. Mam nadzieję, że Ludzie wędrowni wypełnią z powodzeniem kolejną dziurę we wszechświecie. Kocham wszystkie trzy bohaterki z tej książki, trudne, nieznośne, wysmagane trudami i cierpieniami, każdą silną na inny sposób. Matki i córki, to bardzo niełatwe relacje, ciekawie się o tym pisało.

Jesteś autorką, której datę premiery książki zapisuję w najważniejszym kalendarzu.
Czekam bardziej niż na swoje urodziny, choć co roku są wspaniałe.
Zatem zapytam już na zaś. Dla siebie i innych miłośników Twojej prozy.
Masz teraz wolne czy pracujesz już nad czymś nowym? A jeśli tak czy zdradzisz choć odrobinę zza kulis?

Pracuję, nie ma dla mnie życia bez pisania, to misja i natręctwo jednocześnie.
Niedawno podpisałam umowę z WAB na kolejną powieść, zdradzę na razie tyle, że będzie to przygodowa powieść z końca XIX wieku w nieco egzotycznych okolicznościach, siedzę w niej po uszy.

Na końcu muszę napisać, że i mnie marzyło się nazwać córkę Adela, po mojej Babci, ale mąż nie był przekonany.
Dziś żałuje. On, że nie dał się przekonać i ja, że nie postawiłam na swoim. 
Ale to jest jedno z niewielu żałowań, co w życiu mamy, więc się nawet cieszymy, że tylko takie nam się trafiło. To żałowanie.

Malowanie domu

Wraz z początkiem wiosny pomalowaliśmy dom.
Po jedenastu latach. Szary nabrał czerni, a białemu nadaliśmy oliwkową barwę.
Zupełnie bez planu. Pewnego ranka wstałam i pomyślałam o malowaniu. Zaraz potem wyruszyłam po wiadra z farbą.
Miałam ogromną potrzebę fizycznej pracy. I nie tej codziennej, a takiej po której czujesz jak pulsują ze zmęczenia nogi.
I nie rozchodziło się o pulsowanie po treningu czy jeździe na rowerze. Chciałam pracy. Takiej, po której świadomość sprawczości i obraz efektu wypełnia Cię po brzegi. Który odgania każdą myśl i egzystencjonalny, powszechny ból towarzyszący ludziom naszych czasów. Pracy, która spaja człowieka z jego pierwotną naturą.
Trudno było o lepszą pogodę. Na ramionach od słońca rozkwitały piegi. A ściany nabierały zaplanowanej barwy.
Nie. Nie słuchałam podczas malowania audiobooków ani podcastów. Nie słuchałam wywiadów, muzyki. Zostawiałam telefon w domu i wychodziłam.
Słuchałam za to ptaków. Mój Ty Panie! Jakże one mi śpiewały. Różnorodnie. I na zmianę. Czasami tak pięknie, że przestawałam machać pędzlem i poświęcałam całą swą uwagę temu ćwierkaniu, gruchaniu, świergotaniu. Trudno mi było uwierzyć, że jest w życiu człowieka czas, w którym nie poświęca temu swojej uwagi.
Na szczycie domu, codziennie swój recital prezentuje kos. Przystaje wówczas tam, skąd widać go najlepiej. I oprócz wysłuchania patrzę na niego wnikliwie. Bilety są za darmo. Jednak trudno dziś ludziom o dostępność miejsca na widowni, gdyż są droższe niż pieniądze. Trzeba płacić swoim czasem i uwagą. Ludzie czasu mają teraz mało, a uwagę gdzie indziej.

Najlepiej było, gdy malowaliśmy obok siebie. Choć malowanie było moim pomysłem, On zostawiał wszystko i malował ze mną. Świetny z nas duet. Rozdzielaliśmy zadania bez słów.
Gawędziliśmy, opowiadaliśmy, dowcipkowaliśmy. Robiliśmy przerwy na kawki.
Miałam wrażenie, że tacy brudni i zmęczeni czuliśmy najprawdziwsze szczęście.
Szliśmy jak burza. Takie mamy charaktery. Harpagany do roboty. Zadaniowcy.
Od świtu do nocy.
A gdy przyszło mi się w nocy przełożyć z boku na bok, to jakby ciało z ołowiu, tak ciężko.
Rankiem siadałam na łóżku, patrzyłam na wschód i cieszyłam się na kolejny dzień pracy.

Opowiadałam Mu wszystko co mi wlatywało do głowy, gdy tak razem robiliśmy te robotę.
A, że On uwielbia jak ja gadam, to gadam Mu zawsze bardzo dużo.
Przypomniało mi się na przykład piękne zdanie, że „szczęście to jest to, jak czujemy się sami ze sobą”. Powiedział je muzyk z zespołu Nirvana, gdy Marcin Prokop zapytał go o samobójstwo Kurta Cobaina. O fakt, że miał wszystko, a było mu tak źle iż postanowił zniknąć.
Przypomniała mi się wówczas moja młodość. Pozbawiona kompleksów.
Pamiętam jak siedziałam na Krakowskim rynku w swoich fioletowych dzwonach, jak tańczyłam na dyskotekach, jak jeździłam po zlotach motocyklowych.
Szłam w tych swoich spodniach skórzanych z poprzypinanymi z boku znaczkami zlotowymi i czułam się najszczęśliwsza na świecie. Prawdziwa, spełniona, kompletna.
I choć było tam zapewne mnóstwo kobiet piękniejszych, szczuplejszych, mądrzejszych, bogatszych, ja czułam się jak królowa swojego życia. Bo miałam przecież do dyspozycji swoje życie, dlaczego zatem mieliby nim zarządzać monarchowie innych cech, wartości czy zasobów.
Nie pamiętam aby choć na moment zepsuł mi humor mój brzuch, który dzielił się na trzy wałki. Wypływające z biodrówek boczki. Nie czułam zawstydzenia, gdy ktoś głupio żartował.
Honor i godność nigdy nie stawiały mnie w miejscach, w których chciałabym walczyć o uwagę. Uwagę skupiałam na swojej pasji, swojej bystrości, wygadaniu. Mogli mnie lubić lub być mną zirytowani. Zostawiałam to im i nie wnikałam. A mimo tego, życie moje było przepełnione fantastycznymi ludźmi i miłością do siebie.
Znałam swoją wartość. Czułam szczęście.
Dziś, kiedy czasami tracę uważność na to, jak czuje się sama ze sobą, przypominam sobie tę dziewczynę, która idzie po zlocie motocyklowym w tej skórzanej kurtce i marzy mi się aby każda młoda osoba (jak i bardziej posunięta w wieku) tak odnajdywała się w sobie.

Do malowania płotu wzięłam dzieci. Tosia malowała zakamarki, bo rękę ma dobrą na manualne potrzeby, a Benio tam, gdzie szybko nerwów stracić się nie da. Ale i tak tracił.
Może właśnie dlatego, że jak już pracuje to całym sobą.
Po kilku godzinach malowania w pełnym słońcu, usiadł na schodach. W cieniu. Wiatr taki jakbyśmy malowali nadmorski kurort, a nie dom w środku śląska. I w tym wietrze mówi do mnie…
– Jak mi dobrze! Jak przyjemnie!
– Czujesz szczęście?
– Ogromne!
Patrzę na Niego, a na tych schodach telefon, który leżał tam od tych kilku godzin. Leży, a On ani myśli brać go do ręki. Widzę jak czerpie przyjemność z odpoczynku. Z nic nie robienia. Siedzi i się nie rusza. Oczy przymknięte. Loki dookoła twarzy Mu tańczą.
– Widzisz Synku, kiedyś tak wyglądało życie. Człowiek tyle miał radości z tego, że usiadł. Że w cieniu. Że wiatr go chłodzi. A dziś tyle mamy, tak nam wygodnie, że już nie wiadomo gdzie sięgać żeby szczęście poczuć.
– O tak. – przytaknął.
– A co czujesz jeszcze?
– Dumę! – i widzę jak otwiera trochę oczy i zerka na to co pomalowane.
Wtedy dociera do mnie, że ten mocny wysiłek, w tym kwietniowym, zaskakującym upale daje poczucie prawdziwego szczęścia nie tylko mnie. Że to nie jest tandetna dopamina, tylko najwyższy sort serotoniny.

W tym malowaniu wiele mi się przypominało.
Jak byliśmy z Adasiem na Cyprze i mam taki filmik nawet. Czytam na plaży książkę pt. „Tully”, a tam taki rozdział „Malowanie domu”. Co chwila mi przed oczami ta strona na wietrze się miota. Na leżaku, poprószona piachem.
Albo jak jestem mała, a dookoła domu rusztowanie rozstawione i chłopy malują nasz dom.
Na kremowo i z bordowymi dodatkami. Jest pełne lato. Mama wynosi Im kompot na taras, a zaraz potem pierogi. Z jagodami, serem, truskawkami. Polane masełkiem z bułką tartą i śmietaną. Chłopy kroją te pierogi na pół łyżką od zupy i na dwa razy zjadają. Chwilę opierają głowy o ścianę za krzesłami, wyjadają owoce z kompotu. Plują pestkami, a potem zbierają się do roboty. Razem z tym obrazkiem wspomnień czuje całą błogość i bezpieczeństwo jakie towarzyszyło mi w dzieciństwie.
Wstając tego pewnego dnia z pomysłem malowania naszego domu, nie myślałam, że patrząc na swojego męża, który miesza obok mnie farbę, będzie towarzyszyło mi to samo, pełne spokoju i spełnienia uczucie…
Malowanie domu, to bardzo istotna część życia. Warto się zaangażować.
… jeszcze zanim kupi się farby …
bez tego, ciężko potem o kolor, który dałby zadowolenie.
Wymarzony kolor domu, to te owoce w kompocie, to ta wspólna przerwa na kawę…