misz masz…

 

Tyle w głowie mam, że nie wiem od czego zacząć…

Zacznijmy od konia…

Jakiś czas temu, wybrałam się na targi do Katowic.. I zaskoczyłam się niezwykle, tym, co może dziać się w naszym kraju.. Wystawcy z różnych dziedzin.. Dziecięce drobności, tekstylia, torebki, rowery, muffiny do przekąszenia, no wszystko, po prostu wszystko..

Targi nazywałay się Swang Show.

Ale o tym zaskoczeniu… Tam był taki klimat, jak w samym centrum Londynu.

Na każdej z osób, zatrzymywałam swój wzrok choćby na chwilę. Uwielbiam takie jednostki… Nietuzinkowe, zjawiskowe.. Niby normalne a tak „przysmaczone”…

Chodzę więc, i na każdym stoisku głowę chce mi wykręcić od nadmiaru wrażeń..

I widzę Go z daleka… Stoisko z koniami na patykach. O rany! Od razu czuć zapach młodości, śmiech dzieci słychać w myślach… 

Korba Design… jest Mamą tych cudaków na kijkach… I wielu innych… niezwykłości.

Świetna kobieta. Zdolna. Twórcza. Wygadana. Skończyła Łódzkie ASP, wydział projektowania tkanin i ubioru. 

No mnie ten koń cieszy jak głupią… 

Już po raz kolejny, zaopatrzyłyśmy się w bransoletki z firmy Petit Coco.

I to hurtowo… bo dziewczyn u nas przecież dostatek..

A do tego, ta francuska biżuteria jest ostatnio bardzo modna.. idąc więc za trendami… dokładamy do szkatułki.

lekkie, zwiewne, dziewczęce, pasujące do jeansów i małej czarnej…

no i cruciani noszą już wszystkie gwiazdy..

I Tosik…

bo się kręci tu… to ciach Ją na fotel…

Tosik do sprzedania nie jest, ale fotel jest..

Uwielbiam Ją w tej czapce – pilotce… I Ona ją nosi i ja.

Niby niepozorna, a ubarwia i rozśmiesza nam codzienność…

Co do sukienki… Chyba nie muszę przedstawiać… flawless

Już kiedyś chwaliłam się na FB, jaki to cud na targach spotkałam.

Moim skromnym zdaniem najlepsza polska marka ciuszków dla dzieci..

Idealnie w moim guście. Proste. Jakby niedokończone. Z fantastycznego materiału.

Gruby, miły dla ciała. Te ciuchy są strasznie wygodne dla takiego malca.

Mamy w szafie od Nich bluzę, sukienkę, czapkę i komin… A zamierzam wykupić wszystko co dostępne w kolekcji. Na tą jesień, zimę i na każdą kolejną.. 

Dla mnie perfecto!

I jeszcze jedno w głowie i fotografii mam…

Opowiem tak bardzo szybko… bo już jestem spóźniona i lecę zaraz…

12 lat temu… moja siostra znalazła sobie wymarzone miejsce pod dom.

Niedaleko. Wieś obok. Daleko od drogi, w dolinie. Stara opuszczona chałupka.

Kryta strzechą. Obórka, drewniana stodoła. Mała rzeczka i wielkie, majestatyczne dęby, klony, lipy…

Właściciel tej ziemi chciał za nią jakieś pieniądze nierealne..

A Ona chodziła tam każdego dnia, przytulała się do tych drzew i obiecała w myślach, że będą Jej własnością…

Pewnego dnia zadzwonił telefon. Stacjonarny. I że ta działka do sprzedania, za może mniejszą kwotę… No i czy chcemy…

Wiecie jak tam kładzie się mgła…? Najpiękniej na świecie… I pustka. Polany, trawy dzikie, wysokie… Sarny, kuropatwy, zające…

Miejsce, od tamtego telefonu do dziś jest mojej siostry.

Jednak dom zbudowali gdzieś indziej. 

Jeżdżą tam. Często. Rowerami. Spacerkiem.

Kilka tygodni temu, moja siostra, znalazła tam suczkę i osiem małych, jeszcze ślepych szczeniąt. W piwniczce pod obórką. Matka małych, jest błąkającym się od lat psem, jak się okazało… I jak to na wsi.. Gmina nie robi w tym temacie nic. Ludzie mają w nosie. Zabić i uśpić najprościej…

A moja siostra… Postanowiła, że podoła. Że wierzy w swoje szczęście i rozda co do jednego. Że znajdzie Im wyjątkowe domy. 

Codziennie jeździła (choć swoich codziennych obowiązków setki) do Nich. Gotowała 10 litrowy garnek jedzenia. Zamawiała świeże mięso. Kupowała karmę. Choć ma tak wiele ważniejszych wydatków. A kiedy podjeżdżała autem, to wyskakiwał jeden na zwiady… Widział, że „mamusia”, to wracał po resztę… i biegły małe kulki, potykając się o siebie…

I ten tłum merdający ogonem okalał Jej nogi..

Wychowała. W niedzielę każdego z nich czule pożegnała i oddała do nowych domów.

Jeden z nich, Nutka, został u Nich w domku..

Jednego z Nich, wieźliśmy wczoraj, tutaj, na Śląsk. Patrzyłam jak siedzi w tym pudełeczku i wielka łza kręciła mi się w oku kiedy myślałam, że On nieświadomy tego Kto go znalazł…


 

Szukamy domku dla ostatniego czarnuszka… Wyjrzyjcie przez okno, może Ktoś czeka na Niego…?

 

koń – Korba Design

bransoletki – Petit Coco

sukienka Tosi – flawless

czapka pilotka – Little Rose

fotel również do sprzedania

a piesek szuka domku…

spokojnie.

 

Lubię te świątczne i poświąteczne poranki. I choć święto smutne, to bardziej bliskie niż każde inne.. 

Rodzinne. 

Gdzie choć lodówka pełna, to każdy zastanawia się godzinami co by zjeść na śniadanie.

Otwiera ją i zamyka. A i tak na nic to, bo dzieci chcą naleśniki..

Gdzie każdy w pogoni za swą poranną kawą i herbatą, wstawia wodę, obija się o innych w poszukiwaniu kubka, a to nie ta kawa,  a tutaj to może i lipton ale lepiej zielona…

Kiedy każdy szura kapciami, schodząc się leniwie do kuchni, i zasiada przy stole, by w piżamie doczekać przy nim południa… skubiąc co chwila coś z talerza z ciastem..

Nikomu się nie spieszy…

A i rozmowy jakieś inne… 

Na piecu zupa bulgocze. Zapach już się unosi. Spokój taki i cisza… choć każdy opowiada, śmieje się i muzyka gra.. 

A Tosia błogo na dworze śpi i zza okna na Nią zerkam…

 

 

siła.

Pamiętam dosyć duże patio.

Na środku klomb. Trawy trochę. Zaniedbanej. Choć brzydko nie było. Było normalnie.

Ławki. Zwyczajne. Drewniane.

Pomiędzy budynkami szło się szklanym, długim korytarzem. Takim z lat 90tych.

Pośrodku tego korytarza były drzwi. Na to patio właśnie.

Wchodzimy. Ja, moja siostra i wózek bliźniaczy z Jej dziećmi.

Pojechałyśmy autobusem do tej Łodzi. Łatwo nie było. Dzieci marudne. My z torbami.

I taksówka żadna zmieścić nie może tego balastu. Tramwaj okazał się być łatwiejszy.

Ale jesteśmy już w tym patio. Rozglądamy dookoła. Jest. Czeka na nas i macha.

I choć jest tutaj, to i tak wygląda ślicznie. Ona ma takie oczy. Takie, że wszystko w nich.

I radość, i zadumanie, i szczerość i otwartość. Empatia i wzruszenie. Mądrość i wiara.

Dzieci biegną po żwirze i rozkładają ręce.

Pokój ma ładny. Jednoosobowy. Radio. Łazienka.

Choć mówi, że wolałaby z kimś. Bo to można słowo zamienić i podać gdy słabiej.

Ale jak to Ona.. zaprasza do siebie, herbatkę zaparzy. Gdziekolwiek nie jest, to Ci ludzie do Niej jak do mesjasza. Zawsze to było dla mnie zagadką. Skąd taki człowiek… Jakby „nadczłowiek”…

Dzieci skaczą po łóżku. Uśmiecha się i radosna. A przecież widać, że cierpi. Ale Ona całe życie smutek i ból ukrywa przed dziećmi. Zawsze mówi „po co je martwić? a ja dam radę, to nic takiego”, albo machnie ręką i z westchnieniem stwierdza „daj spokój, taki tam ból”.

A każdy inny by z tego bólu wył, skręcał się i ręce do śmierci wyciągał.

 

 

Półka. Drewniana, lekko farba już odchodzi. Jak u każdego w domu. Takie miejsce gdzie rachunki rzucamy. Klucze od auta. Pocztę od listonosza, do przeczytania na później. Ulotki. Telefon po wyciągnięciu z kieszeni. Guzik, co odpadł z płaszcza. Wyniki badań.

I u nas, tamtego dnia, leżały te wyniki. W białej kopercie. Odebrane przez sąsiadkę, bo w miejscowości obok trzeba, a od nas akurat nikt w tamtą stronę nie jechał. Podała mi je w drzwiach. Podziękowałam i rzuciłam na tę półkę. Z ciekawości jednak wróciłam.

Były tam jakieś litery i, że dodatni. Przeszła mi przez głowę myśl, że dodatni to chyba ten zły.. Ale u nas? U nas zły? To musi być jakiś banał. Taki, że rutinoscorbin i jest lepiej …

Wieczór pamiętam. Pusty stół w kuchni. A Oni siedzą. W milczeniu. Co jakiś czas wymienią zdanie. I dzwonią z pytaniami.

Mama chora. I łzy w oczach. Nie wiem, co to za choroba. Nie pytam, a Ona na razie nie mówi. Zasnęłam nawet spokojnie… no bo u nas? u nas choroba…? jakoś dziwnie. U nas nie ma tych złych zdarzeń, informacji, powiadomień.. u nas codzienność zwyczajna.

Zwyczajnie więc zasnęłam.

A potem… strach i niepewność. Płacz i bezradność.

A Ona. Ona nie. Spokojna przez te telefony rozmawia. Dzwoni. Pyta. Załatwia.

Zapalenie wątroby typu C. Jak rak. A interferon jak chemia przy raku.

Znaleźli klinikę. Choć interferon wydają ludziom młodym. I inny kraj sponsoruje Polsce to lekarstwo.

Zapisana do kolejki. Ile lat czekania…?

Telefon dzwoni po dwóch tygodniach. Że lek dla Niej jest. Lek przyjmowany przez trzy miesiące. Jeżeli organizm toleruje jest dalsze leczenie, jeżeli nie, powolne czekanie na marskość wątroby i śmierć. Trzy miesiące strachu. Toleruje. A i to jest tylko marną nadzieją.

Potem kolejny rok, dawek w strzykawce co tydzień. Były to wtorki. Pamiętam.

Raz w środę rano zemdlała w łazience uderzając głową o ubikację. Kiedy przeniesiona na łóżko odzyskała przytomność zaczęła nas ustawiać, że Ona i tak pójdzie do pracy i nikt ma Jej nie zastępować. Poszła. Wygrać z Nią się nie da.

Przez rok leczenia każdego dnia wstaje o 7 rano. Pierwsza. Robi śniadanie. Myje zęby. Nakłada tusz na rzęsy. Zakłada ciepłą kurtkę i idzie do pracy.

Pamiętając o łykaniu tranu, bo najmniejsze przeziębienie może Ją zabić.

O chorobie nie wie nikt, poza nami.

Włosy coraz słabsze, skóra sucha i szorstka jak papier. Poprzez osłabienie organizmu dochodzą inne choroby…

A Ona.. każdego dnia, wygląda tak samo ładnie.

Nie wiem. Nie mam pojęcia skąd jest taka siła. Skąd moja Mama ma taką siłę w sobie.

Razem z Nią leczenie zaczyna 9 osób. 3 z nich przez cały okres kuracji przebywają w szpitalu. 3 z nich straciły słuch i pojawiły się problemy ze zdrowiem psychicznym. 3 przechodziły kurację w ogromnych katuszach przy gorączce 40 stopni.

Moja Mama przez cały rok wstawała rano,zerkała w okno i powtarzała w myślach…

„Ja nie mogę być chora. Mam dzieci, męża, wnuczki. Beze mnie ich świat się zawali”

Czasami, resztkami sił podnosiła kołdrę, powoli wkładała stopy w domowe kapcie, by powłucząc nogami dokonać porannego rytuału.

A my, zbiegając z góry piliśmy ciepłe kakao, które zdążyła już przygotować..

Każdy Jej ruch, niewykonalny dla zwykłego człowieka w chorobie, mówił „ja nie mogę być chora”. „Nie ja”.

I w każdy piatek ciasto pachnące z piekarnika wyciągała. Marchew i cebulę w ogródku za domem zasadziła. Obiad  codziennie na stół stawiała.

Nikt nawet nie przypuszczał, że czasami nie miała siły herbaty zalać wrzątkiem.

Nigdy się nie skarżyła. Tylko to machnięcie ręką i słowa „daj spokój”. A potem tylko Jej cień jak wyjeżdża na rowerach z wnuczkami.

Na nic zdały się nasze błagania, by położyła się choć  na chwilę. By odpoczęła. Poczytała książkę. Obejrzała film. Na nic.

Ona wiedziała, że to leżenie Ją zabije. Że wygrywa dzięki codziennej walce z samą sobą. Z brakiem sił.

Pamiętam ten dzień, gdy była w sanatorium. Zostawiła nam w domu kartkę, z datą i numerem telefonu swojego lekarza. W ten dzień zadzwoniłam do szpitala po wyniki.

-Elżbieta.. tak, już momencik. Są już wyniki. Przeczytać? Wynik jest ujemny.

Żadnego dnia w swoim życiu nie pamiętam tak dokładnie.

Otworzyłam okno na przedpokoju i krzyczałam do Taty na podwórko…

„Mama jest zdrowa! Mama jest zdrowa!”

Jak ja ryczałam w niebogłosy z radości. Usiadłam na podłodze i zwijałam się z tej niemocy. Bo z tą radością trudno było sobie poradzić. A potem.. ten telefon do Niej… z taką informacją..

 

 

Na patio robią się pustki. Rozchodzą się na kolacje, badania, drzemkę…

Mama odprowadza nas do drzwi głównych i mówi…

„zrobią mi tylko biopsję i wracam. Nie, niech Tatuś nie przyjeżdża po mnie. wróce autobusem. tam taka biopsja, cóż to, ja sie dobrze czuje. uważajcie na siebie i dajcie znać jak dojedziecie. nie martwcie się. ja nie mogę być chora.”