świąteczny wpis.

Kiedy siedzę z Nim, takim już siwiuteńkim, w tej poczekalni kardiologicznej, widzę wyraźnie, jakby było to wczoraj, jak siedzimy w poczekalni do ortodonty.
On jeszcze z burzą gęstych, brązowych włosów. Z jednako brązową brodą. Ja z krzywymi zębami. Siedzę obok i kręcę się jak każde dziecko.
Jechaliśmy naszym niebieskim, śmiesznym autkiem, którego Tato nigdy nie zamykał, a kluczyk zostawiał w stacyjce.
Teraz ja, wiozę Go przez kręte ulice miasta.
Obdzwaniam wcześniej moich znajomych i przyjaciół, aby załatwić wizytę na już, choć On twierdzi, że do lekarza to On może na wiosnę pójdzie, jak śniegi zejdą, mrozy odpuszczą.
Czekamy dosyć długo, ale nigdzie nam się nie spieszy. Fajny ten czas. Jak On siedzi obok mnie. Płaszcz tak ładnie sobie poskładał, zanim odłożył na parapet. Z szacunkiem.
Mężczyźni obok opowiadają o swoich przeszczepach serca.
Ciekawie to opowiadają. Miło się słucha. Z wielkim niedowierzaniem.
Tato bezzmiennie czasami wrzuca swoje poczucie humoru, które trudno zrozumieć obcym, dlatego bezzmiennie szybko Go tłumaczę, bo mi szkoda tych ludzi, jak tak na Niego patrzą ze zdziwieniem. Specyficzne bym nazwała. Tłumaczyłam też ten żart, również wtedy, gdy do domu w moim nastoletnim czasie przyjeżdżali koledzy.
Czasami nas to irytuje. Ale czyż dodając pod kreskę Jego cechy charakteru nie wychodzi nam wynik dodatni? Z sumą nie tyle tysięczną, co milionową!
Z czasem też robimy z tego rodzinne opowieści…
Jak to Tato pojechał do sanatorium w tym roku i dzwonił do nas codziennie opowiadać nam różne historie.
Wieczorem zdzwaniałyśmy się z Mamą i Siostrą. Z uśmiechem wymieniałyśmy się tymi opowieściami, bo nie każdej zdążył wszystko opowiedzieć.
A opowiadał między innymi tak…
– Wiesz Julisiu, tańczę tak z pewną Panią i Ona w tańcu mnie pyta, czy ja jestem trzeźwy? Odpowiadam, że wprost przeciwnie. Gdybym był trzeźwy, to by mnie tu nie było.
Ale chyba się Jej spodobało, bo piosenka się skończyła a Ona nie odchodzi.
Po kilku tańcach, pokazuje mi, że Ona jest tutaj ze swoją siostrą i czy bym siostry do tańca nie poprosił. Ależ oczywiście – odpowiadam. Idę, kłaniam się, rękę wyciągam, pytam o taniec, a Ona odpowiada mi, że nie. Że dziękuję. To grzecznie odszedłem.
Na drugi dzień przychodzę. Drinka kupiłem i siadam. Patrzę w lewo, a ta Pani, z którą tańczyłem mi macha, żebym podszedł. To pytam na migi, czy na chwilę, czy kurtkę i drinka brać? A Ona pokazuje, że brać. No to biorę i idę. I ta Jej siostra mówi, że chciała mnie przeprosić, że nie zatańczyła wczoraj, ale muzyka Jej nie odpowiadała i nie umiała do Niej podrygiwać.
Wiesz, odpowiadam Jej, że to normalne jest. Nic nie szkodzi. Nie każda muzyka każdemu pasuje.
Ale najważniejsze jest to, że zrozumiała swój błąd. 🙂
Także jakbyście spotkali mojego Tatę, to tańca nie odmawiajcie. Spokojnie tańczy. Dwa na jeden. Pije jedynie dla humoru.
I tak też u tej Pani Doktor od serc muszę Go tłumaczyć, bo mam ochotę otwartą dłonią oczy swe zakrywać. Ale uśmiecham się pod nosem i prostuję.
– Bo wie Pani, że ja dopiero od sześćdziesiątki alkohol piję. I nie mogę teraz przestać, bo mi dzieci mówią „Tatuś, Tobie się charakter nawet poprawił na lepsze od kiedy pijesz”. Zatem, jak przestać jak dzieci tak mówią. A wnuki mówią, że fajka mi dodaje uroku. To jak przestać palić?
Zatem siedzi obok mnie, taki chudziutki, w tym sweterku i koszuli pod spodem. I zalewa Panią Doktor swoim żartem.
A potem wchodzą studenci na praktyki przyglądać się badaniu i wiem, że będę musiała tłumaczyć Tatę przed tą dużą ilością młodzieży.
Pani Doktor wychodzi na chwilę, a ja na głos czytam Tacie sms’a od Mamy.
– Julciu, daj znać, o której wracacie, bo pierogi gotowe i wrzucę na wodę.
Studenci w zielonych kitelkach uśmiechają się do siebie.

Całkiem niedawno pojechałam na lekcję do klasy mojej siostrzenicy.
Czuję w takich momentach ogromny stres. Bo myślę, że najtrudniej jest zaciekawić młodzież.
Młodzież, która w dzisiejszych czasach ma cały świat w zasięgu ręki, w której leży telefon czy internet.
Mama pyta, czemu się stresuję… Mój strach pochodzi stąd, że iść i powiedzieć byle co jest bardzo łatwo, ale powiedzieć coś, co mogłoby w jakikolwiek sposób wpłynąć na życie tych młodych ludzi jest już niezwykle trudno.
Słuchali tak pilnie, i tak pięknie na mnie patrzyli, że trudno mi było przestać mówić.
Dudni mi to spotkanie w sercu do teraz.
Wsiadłam po nim w auto i pojechałam do rodziców. Zaraz obok. Całkiem niedaleko. Dwadzieścia kilometrów.
Wchodzę i widzę najpiękniejszy obrazek świata. W kuchni krząta się Mama. Stała tam, jak zawsze stoi. Kręciła się między stołem a kuchenką. Miała już dwie brytfanny zwiniętych gołąbków. W rondelku sos grzybowy.
Z kuchennego telewizora słychać było pomrukiwanie jakiegoś teleturnieju.
Dubeltowe okna, pomimo zimy, lekko uchylone, bo taki się zrobił gorąc od parującego oleju.
Oprószony mąką stół, usłany długimi, wyciętymi faworkami. Tymi w kolejce do pieczenia i tymi już ułożonymi na dużym talerzu.
– Robię Wam Julciu gołąbki i faworki, to weźmiesz do domu.
Włosy jej się od tego gorąca polokowały, powywijały, choć lubi mieć proste.
Siadam na taborecie, a Ona ścisza telewizor. Na przycisku zostawia po palcu ślad mąki i kładzie go między stolnice a talerz.
Pyta mnie jak było. Kiedy coś już zrelacjonowałam, powiedziała to, co zawsze mówi każda prawdziwa Mama…
– Dobra, to idź do Tatusia i przyjdźcie na pierwszą. Żebyście mi tu, w tej kuchni nie przeszkadzali.
Otwieram te drzwi warsztatu i widzę najpiękniejszy obrazek świata.
Na samym środku, na wysokim drewnianym stołku siedzi mój Tato i ma szeroko rozłożone ręce. Ręce do przytulenia mnie. Musiał widzieć mnie już z okna, że sobie przysiadł i rozłożył te ramiona. Przytulam się mocno i długo. Tak jak zawsze. Z moim Tatą nie wita się naprędce.
Szybko i przelotnie. Trzeba temu poświęcić czas.
Idę z nim do domu. Widzę, że jest jeszcze przed pierwszą i Mama na pewno nas w drzwiach już opierniczy.
Tak się też dzieje. Mówi, że za wcześnie, jednocześnie nakładając nam ziemniaki.
Jemy na stole, na którym jedliśmy, gdy chodziłam do podstawówki i gdy wracałam na weekendy z liceum. Myślę, że gdybym zajrzała do szuflad pod tym stołem, wciąż byłyby te same rzeczy. Szuflady pod stołem mają to do siebie, że choć mija czas, one przechowują bezzmiennie te same przedmioty, w tym samym ułożeniu. Długopisy, karteczki, adresy, wizytówki, dokumenty. Nad tym jednostajnym rytmem szuflad stoją nasze talerze z gołąbkami polanymi grzybowym sosem. Do tego szklanka z kompotem.
Ten kompot z miękkimi truskawkami na dnie i my. Ja z nimi.
Gdyby Ktoś wtedy namalował obraz, byłby On dla mnie najpiękniejszym z malowideł.
Przejazdem wchodzę do rodzinnego domu, a Oni tam są.
I choć opowiadamy już dosyć długi czas, ja wciąż przed oczami mam ten widok gdy stoję w drzwiach, a Ona z tymi faworkami przełożonymi na palcach kładzie je na olej. Podnosi głowę, uśmiecha się i mówi – O! To ty już jesteś!
Jestem. I Ona też jest. W tej kuchni, z tym samym stołem od tylu lat.
I choć opowiadamy już dosyć długi czas, ja wciąż przed oczami mam ten widok gdy stoję w drzwiach, a On siedzi na tym wysokim stołku, ze swoim, długim, siwym, rozwianym włosem, rozkładając do mnie swe ramiona…
Jestem. I On też jest. W tym warsztacie, z tym samym spokojem od tylu lat.

Kiedy wracamy z kardiologi, przy ośnieżonych poboczach, Tato mówi..
– Wiesz Julisiu, gdyby przyszło mi do przeszczepu serca, to bym się już na to nie zgodził.
Tak na stare lata. Tyle by mi się przyszło wycierpieć. Tyle bólu znosić. Tyle strachu i stresu.
Nie chciałbym już. Wolałbym w spokoju dożyć swoich dni.
– Ale Tatuś, gdy trzeba to ta siła sama przychodzi. Ona po prostu jest. Tak jak przy tych moich oczach. – odpowiadam.
– Przecież Ty młoda jesteś. Tyle masz jeszcze do zrobienia. Dzieci małe. To zupełnie inna historia. Ja Julisiu, już zrobiłem, co miałem w życiu zrobić. Wszystkiego już dopilnowałem.
Wszystko już załatwiłem. Wszelkie odpowiedzialności poniosłem. I gdyby mi przyszło się pożegnać, to nie miałbym żalu. Tyle mi się dobrego od życia dostało…

Chciałam Mu coś odpowiedzieć, ale patrzyłam uporczywie w lewo, bo wiedziałam, że jeśli spojrzę na Niego, na te chudziutkie, spracowane ręce, na te palce poprzycinane przez stolarskie maszyny, to rozpłaczę się tak, że będę się musiała zatrzymać na jednym z tych ośnieżonych poboczy. Bo najbardziej to mi się płaczę ze wzruszenia.
On tak do mnie mówił o tym spełnionym swoim losie…

Życzę Wam, abyście dożyli czasu, w którym będziecie mieć pewność, że wszystko to, co człowiek zrobić musi, zostało spełnione. I abyście nigdy nie czuli, że coś jeszcze jest niedokończone. Że coś zostawiacie niedopisane. Jak opowieść. A nikt inny nie nakreśli jej tak, jak Wy.
I z całego serca życzę Wam Moi Drodzy, abyście usiedli nad siankiem pod obrusem, jak nad tymi szufladami przy kuchennym stole.
W poczuciu tego, że tli się Wam przed oczami najpiękniejszy z obrazów…


prześlizgnąć się…

Za każdym razem, od wielu lat, kiedy opowiadam to komuś, zapala mi się w głowie lampka – muszę o tym napisać na blogu…
Ale potem gonitwa życia, a przede wszystkim moich myśli, gubi ten zamysł w przestworzach absurdu mojego umysłu.
Zanim dobrnę do tego konkretnego wspomnienia, przejdę spokojnym krokiem, z lekką nostalgią po kilku wcześniejszych…
A każde z nich, dotyczyć będzie licealnych lat i farta godnego najlepszych amerykańskich produkcji…
Zacznijmy od samego początku.
(Jeśli już gdzieś, przez te dziesięć lat pisania, opowiadałam Wam te historie, to wybaczcie mnie proszę… W końcu pamięć już nie ta, a i na stare lata człowiek sentymentalny się staje i większe ma pragnienie tych podróży przez młodzieńcze lata…)
Jak dziś potrafię sięgnąć wspomnieniami do egzaminów licealnych.
Matematykę średnio pamiętam, bo i wtenczas gdy ją pisałam trudno było mi ją pojąć, więc i wspomnienia nie miały się z czego uformować.
Za to pamiętam test na inteligencję. Rozwiązałam swoją grupę i grupie B zdążyłam zrobić zadania.
W teście o kulturze Krakowa zerkałam na tych, co z miasta owego pochodzili.
Bo w mojej małej wsi to my kultury zbyt dużo nie liznęli. Pojęcie kultury pojawiało się jedynie wówczas jak kto po sobie umiał na przystanku posprzątać po skubaniu słonecznika, albo „dzień dobry” głową do starszego skinął.
Ale na tym teście nie o to pojęcie chodziło…
Jak się potem okazało, na teście nie chodziło o to, ale w prawdziwym życiu już tylko o to się rozchodziło.
Rozmowę klasyfikacyjną na scenie teatralnej pamiętam chyba najwyraźniej.
Miałam granatowy garnitur, żółtą koszulę i czerwony krawat. Jakoś na bakier te marynarkę zapiętą przez omyłkę.
Siadam na środku sali teatralnej. Reflektory prosto w twarz. Słyszę głosy komisji z widowni, ale Ich nie widzę.
– Czy ogląda Pani operetkę? – pada pierwsze pytanie.
– Nie. Jak jest w telewizji to przełanczam kanał. – odpowiadam prosto z mostu i rozglądam się po bokach.
– A mówi się przełanczam czy przełączam? – dopytują wciąż tym samym spokojnym, miłym tonem.
– Nie wiem. Zmieniam kanał. – odpowiadam zniecierpliwiona będąc ciekawa kolejnych pytań.
– Dobrze. Dziękujemy.
– Już? To wszystko? – wstaje zdziwiona.
– Tak. Poprosimy następną osobę.
Wychodzę i myślę – Szlag by to trafił! Niezdane! Każdego męczą po piętnaście minut, a mi dwa pytania zadali. A do tego takie beznadziejne. Przecież cóż one mogły wnieść.
Kilka dni później okazało się, że dostałam (ja i Marlena) największą ilość punktów.
Dziś już wiem doskonale, że światło się włącza a kanał przełącza, ale o wiele lepiej zapamiętałam naukę, aby nie dać się strachowi niewiedzy. I choć wtedy zrobiłam to odruchowo, tak dziś przypominam sobie czasami ten egzamin, aby nie czuć lęku przed śmiałym przyznaniem się do luki, jaka potrafi powstać w mojej głowie.
Okazuje się, że czasami odwaga i śmiałość więcej potrafi wskórać niźli wiedza, którą tak czy siak, z wiekiem i doświadczeniem, nabierzemy jeśli tylko będziemy ciekawi świata.
Pamiętam też pewną historię z historią. Nauczyciel mnie nie lubił. Nie przepadał za mną.
Aż do czasu, gdy na wycieczce w Korbielowie zabrakło stołów do obiadu.
Zostałam ja, On i jeden, ostatni stół. Usiedliśmy razem. Jemy w milczeniu i nagle ja, aby przerwać tę ciszę mówię – Pan lubi militaria, a my mamy Dniepra. Z koszem z boku.
Rozmowa nie miała końca. O antykach, o pasjach.
To było w pierwszej klasie. Pamiętam, że do czwartej byłam już Jego ulubienicą.
Wystarczył ten pech i brak miejsca przy stole.
Zastanawiam się tylko teraz czemu Natasza z Kamilą nie zajęły mi miejsca.
Chyba Im zadzwonię to przypomnieć 😉
Najpiękniejsze z moich wspomnień (z tamtych licealnych lat), choć jest ich niezliczona ilość, jest nasza szkolna Wigilia.
Całe cztery lata otrzymywałam z języka polskiego dwa z plusem. Plus był chyba na zachętę.
Dzień przed ową Wigilią szkolną, która odbywała się zawsze na scenie teatralnej, ukazał się w gazetce szkolnej mój felieton. Tak, tej miernej uczennicy.
Jako, że szkoła nasza była malutka, to każdy zdążył każdemu złożyć życzenia.
Podchodzę do nauczyciela od Historii Teatru (mogliście znać Go z TVP Kultura), a On mówi – Tobie Julia nie będę składał życzeń. Nie muszę. Ty poradzisz sobie w życiu dzięki pisaniu.
Ten jeden wers słów tkwi w mojej głowie do dziś, i tak dźwięczy, że nadaje rytm mojemu zaangażowaniu, mojej sile, mojemu zaufaniu do losu…
Pamiętam też jak kiedyś płakałam Mu na biurku, że chcę mieć na koniec piątkę.
A On uparcie, że mam czwórkę i mam już stąd zmiatać. A ja wiecie, jak za szkolnych czasów… Wije się tam po tym biurku i błagam.
W końcu bezsilny już mówi – Dobra, ale pierwszego września przychodzisz w koszulce z napisem „Kocham Historię Teatru”.
Mam tę koszulkę do dziś. Z tyłu widnieje napis „i Pana Profesora też.”
Pamiętam jak później, (bo ja dużo gadałam na lekcjach) upominał mnie słowami – jak nie przestaniesz gadać, to będziesz musiała przyjść w tej koszulce mokrej!
To była najlepsza szkoła do jakiej mogłam trafić. Byliśmy jedną, wielką rodziną.
Ktoś potrafił zasnąć na stole do ping-ponga, to Go kocem przykryli.
Dzwonek mieliśmy taki na drewnianej rączce i dyżurny nim machał.
W środku szkoły takie patio i basen, jak teraz na modnych zdjęciach z Maroko. Nogi moczyliśmy w ciepły czerwiec.
Pani Dyrektor, naszej małej kurce, mogliśmy wypłakać się w ramionach.
A każdy z nauczycieli to była legenda. Oni przychodząc tam do pracy, musieli czuć, że nie chcą żyć w normalnym świecie edukacji. Że chcą iść tą inną, artystyczną drogą. Z nami – bandą charyzmatycznych, często trudnych osobowości.
I Pan od Kultury Słowa, który każdą lekcję kończył – Ale pamiętajcie, że i tak najważniejsze są pieniądze. I to jak za nim biegniemy kiedy kroczy z dziennikiem pod pachą do pokoju nauczycielskiego, aby obalić tę Jego mądrość. Śmiał się pod nosem.
Mieliśmy Historię Sztuki i Psychologię Twórczości. Technikę Obsługi Światła i Dźwięku.
Ale to czym zakończę owy wpis, jak i to, co miało być kwintesencją tej opowieści to moje świadectwo…
Wszędzie było mnie pełno. W internacie byłam przewodniczącą. Współpracowaliśmy z teatrem STU. Poznawałam Kraków i okolice na spacerach, jak i rokotekach w słynnej Drukarni.
Byłam zainteresowana wszystkim. Zatem na naukę czasu zostawało mało.
Grałam na gitarze, recytowałam, pisałam, tańczyłam. Najczęściej się wygłupiałam i randkowałam.
W ocenach przekrój od dwa do cztery. Piątki tylko z artystycznych przedmiotów. Generalnie na trójach. Może trójach minus.
I słuchajcie… Kiedyś, w tym dorosłym życiu się mnie to świadectwo maturalne straciło.
No tyle przeprowadzek miałam. Przepadło.
A takie świadectwo dobrze mieć. Do pracy czy w ogóle na pamiątkę.
Zadzwoniłam do mojego kochanego liceum i poprosiłam o duplikat.
Przy najbliższej podróży do Krakowa pojechałam po odbiór.
Zapłaciłam, podziękowałam, schowałam w plecak. Z nostalgią wielką i wzruszeniem pozaglądałam do klas.
Siedzę sobie z Madzią (przyjaciółką z owego liceum, którą mam do dziś), pijemy kawkę, czekamy na mój pociąg, kiedy Madzia mówi – pokaż to świadectwo. Przypomnijmy sobie.
Wyciągam, patrzę, a tu z Matury – pięć, pięć, sześć, pięć.
Patrzę na oceny końcowe z czwartej klasy, a tam pięć, pięć, sześć, sześć, pięć.
Rany boskie! Madzia! – krzyczę.
Pokaż to! – odkrzykuje ze śmiechem Ona, bo wiedziała, że szóstek to ja tylu nie miałam.
Patrzymy na dane z pierwszej strony. Zgadza się. Julia i Rozumek. I data urodzenia i miejsce urodzenia. No wszystko moje. Tylko te oceny jakby obce z lekka.
Jako, że Madzia była z tych co uczyli się bardzo dobrze, to pamiętała oceny tych wybitnych.
– Jula, to są oceny Kaśki!
– Madzia, tak! Ja mam nazwisko na R, Ona na S, Im się zjechała jedna linijka przy przepisywaniu ocen.
Także moi Drodzy, kiedy przyjdzie do rozliczenia z ocen przez własne dzieci, pokażę Im to świadectwo i powiem – O! Tak się Mamusia uczyła! Bierzcie przykład.
Moja siostra twierdzi, że jestem spod szczęśliwej gwiazdy.
I kiedy tak analizuję, że inni musieli cztery lata nocami zakuwać, a ja po prostu tylko poprosiłam o duplikat świadectwa i … geniusz, to coś w tych gwiazdach być musi…
Choć czy to gwiazdy faktycznie, czy głupi optymizm sprzyja i chęci do życia… to już nie wiem…

Ale jednego jestem pewna… że jestem już jak ta stara Babcia, co to opowiada wnukom wciąż te same historie…
A nawet jeśli je wszystkie już Wam opowiadałam, to przytaknijcie mi proszę tak głową z politowaniem ale i z troską i sercem – mówiąc – Tak Babciu, tak… i pogłaszczcie po dłoni…
a może mnie się jeszcze co innego przypomni wówczas…
W końcu tak dobrze zdana matura zobowiązuje do bystrego umysłu…







leżę.

(To krótkie opowiadanie napisałam pierwszego marca tego roku.
Dwadzieścia dwa dni przed moim wypadkiem, w którym myślałam, że zostanę niewidomą mamą. Niesamowite jak podobne myśli towarzyszyły fikcji i prawdzie. Fikcji, którą napisałam miesiąc wcześniej.)

Kilka dni temu na samym środku okna narobił ptak. Przez te kilka dni zdążyłam policzyć ile centymetrów od brzegów znajduje się ta nieczystość. I czy faktycznie jest to sam środek.
Pomiarów dokonuję poprzez samo patrzenie. Codziennie rano widzę jak jej ubywa. Nie pada deszcz, przez co nie zniknęła pod strumieniem wody, a delikatnie, powoli twardnieje i kruszeje.
Mam policzone ile centymetrów od łóżka znajduje się szafka. Kiedy myją podłogi i kijem od szczotki z nałożoną na nią ścierką przesuną mebel, liczę od nowa.
Leżę. Od kilku lat leżę i patrzę. Oprócz tego posiadam jeszcze zdolność słuchu. Choć czasami myślę, że nie jest to zdolność a przekleństwo.To pragnienie odpowiedzi kiedy słyszę ich rozmowy.
Złość na to pragnienie i niemoc przechodzi gdy widzę ich w drzwiach mojej sali i wiem, że coś mi opowiedzą a ja usłyszę. Mogę być choć odrobinę obserwatorem ich życia. Na początku mówili wiele. Z biegiem lat mówią coraz mniej do mnie, a więcej między sobą czy w telefon. Nauka głosi, że chorzy, których odwiedza rodzina umierają znacznie dłużej. Zatem czasami marzę o tym aby przestali przychodzić. Może uschłabym, skruszała i zniknęła całkiem jak te ptasie na szybie fekalia.
Czas jaki mam na przemyślenia przeraża swoją wielkością, bo jest nim cały czas jaki posiadam poza snem. A pomimo tego wciąż nie potrafię zdecydować w którą ze stron wolałabym iść. Choć przecież nie potrafię ruszyć żadną częścią swojego ciała i ruszyć gdziekolwiek.  I jakakolwiek droga z wyborem jest zwyczajnie niemożliwa. Wręcz śmieszna. Może i bym sama zaczęła się z tych myśli śmiać… Ale i to zostało mi zabrane. Wyrwane. Nagle i bez żadnego uprzedzenia.
Bez ostatniej chwili na kilka słów pożegnania, złagodzenia swoich win, niedociągnięć. Zwyczajnie. Chlast.
Jak świst bata. Znienacka. I choć widzisz woźnice, który bierze ten wielki zamach ręką, nie możesz już nic zrobić. A jedynie przychodzą te dni w których żałość, że uderzenie nie było na tyle mocne aby zabić do końca. Bo jak już wiem – można zabić częściowo. I ten rodzaj śmierci jest zdecydowanie najgorszy.
Gdyby tamten wypadek zamienił mnie w pył, który zamknęli by w urnie, mogliby po jakimś czasie zacząć żyć. Bo każda rozpacz mija z czasem. Aż w końcu blednie na tyle, że kolejne lato pokrywa te bladość piękną opalenizną i zaczyna się to życie złocić na nowo.
Czasmi przemknie myśl, że nie ma Mamy na szkolnych przedstawieniach i przy patelni z naleśnikami.
Ale teraz też mnie tam nie ma. A jestem tu i patrzą jak gnije. Jak wiotczeje moje ciało, skręcają się kończyny, jak wykrzywia się twarz w nienaturalny, wręcz zapewne odrażający sposób.
Już nie jestem Ich Matką. Jestem obowiązkiem, litością, więzami krwi. Po tylu latach wciąż całują mnie w te okropną twarz człowieka warzywo. Jest mi ich szkoda i chcę im powiedzieć, że nie muszą tego robić.
Zrozumiem. Nie mam żalu. Do nikogo. Może tylko do śmierci. Że nie przyszła jak należy skoro już postanowiła przyjść. Nie lubię niedokończonych spraw. Za życia, w tym w którym byłam, nie w tym w którym mnie już nie ma, tyle umiałam za dnia połapać w ręce. I wszystko mieściły.
Matczyne dłonie i ramiona potrafią unieść wiele, a najczęściej wszystko.
Dziś, kiedy widzę jak pojawiają się w drzwiach, moje ramiona nie potrafią się nawet unieść w ich kierunku. Nie mają pojęcia, że o takim uniesieniu myślę. Pragnę go.
Jasny szlag! Już nawet nie myślę ile bym oddała, bo nic nie mam, aby móc ich jeszcze raz przytulić.
Nawet w złości, zaraz po kłótni o ubłocone buty, w których wstyd iść do szkoły, a domyć się nie da.
I ten uścisk w którym mówiłam „już dobrze, nie złoszczę się, idźcie do szkoły z dobrym humorem. Nie noście w sobie tej sprzeczki”. To był uścisk, który bolał mnie za życia w którym żyłam, najbardziej. Mówił – zawaliłaś, podnosisz niepotrzebnie głos, ratujesz się przed wyrzutami sumienia.
Jasny szlag! Nie mam co dać za to, aby wrócił ten najgorszy z możliwych Matczynych uścisków.
Miałam nadzieję, że z biegiem czasu to pragnienie minie. Minęło wiele pragnień. Zobojętniało. Sama czuję jak mój mózg staje się nie mój. Jakby ten rozum i sposób rozumowania malał. Kurczył się wraz z moim całym ciałem. Moim największym pragnieniem stało się utracić zmysły i rozum. Nie wiedzieć. Bo ileż można nie być? Jest tylko jedno pragnienie, które wciąż je przewyższa… Móc jeszcze raz podarować najgorszy z Matczynych uścisków.

Kiedy wchodzą i siadają na moim łóżku pierwsze co rzuca mi się w oczy, to ten wiecznie krzywo ułożony język w butach mojego młodszego syna. Gdybym mu codziennie ten język poprawiała pod sznurowadłami, wrócił by do naturalnych kształtów i przestał mu się podwijać. O ile wygodniej by mu było. Ileż tych codziennych spraw niedopatrzonych, nieprzypilnowanych? Ile tego co ich uwiera, a ile widzi tylko matka? Czy uwiera ich plastelina, której zapomnieli kupić na plastykę? Czy pożyczył od kolegi z ławki obok i nikt już o tym nie pamięta?
Mąż całuje mnie w czoło i siada na fotelu. Kiedy przychodzą w pojedynkę, swoje słowa kierują bezpośrednio do mnie. Kiedy przychodzą grupowo rozmowy toczą się między nimi. Zadają sobie pytania, odpowiadają, dyskutują. Tę formę odwiedzin lubię o wiele bardziej. I nie tylko dlatego, że mogę patrzeć na ich relacje i życie w którym kiedyś byłam, ale nie czuję tego ciężaru pragnienia odpowiedzi.
To tak jakbym stała przy zlewie, skupiała się na szorowaniu dna garnka, a oni toczyli przy stole te między sobą rozmowy. O wiele łatwiej mi pogodzić się z takim obrazem, niż z tym kiedy siedzisz sam na sam ze swoim dzieckiem i Ciebie tam nie ma. Ono do Ciebie mówi, patrzy na Ciebie. A Ciebie nie ma.
Najgorzej jest kiedy mój starszy syn siada tak blisko mnie i cicho, aby nie słyszały salowe, mówi o swoich rozterkach. Pewnie mówi o tych, z którymi nie pójdzie do taty. Wie, że ja nie zganię, nie odpowiem, ale też nikomu innemu nie zdradzę. Powierza te myśli swojej Mamie a jakby nikomu.
Czuje ten ciężar, który z siebie zrzuca mogąc to chociaż wypowiedzieć do tego nikogo. Chociaż na tyle mogę się przydać. Gdybym mogła odpowiadać i pouczać nigdy by z tym do mnie nie przyszedł. A może tylko mi się wydaje… Gdybym mogła wrócić do życia, czasami byłabym Mamą która tylko słucha. Wtedy Oni chcą więcej mówić. Ale pomimo tej nauki w moim niebycie, wygrywa natura Matki i ten ból kiedy znika za drzwiami z odpowiedzią, której udzielił sobie sam po samotnej rozmowie do mnie, a ta odpowiedź nie jest tą, której chciałaby dla dziecka Matka.
Zostaje z myślą, że oto mój syn zrobi coś na co nie mam wpływu, a co może być dla niego niebezpieczne.
Nawet jeśli wieczorem wpadnie mąż nie będę mogła mu tego przekazać, przegadać z nim, poprosić o rozmowę z synem. Zostaję sama w najgorszej z możliwych śmierci. Niedokończonych.
Jeszcze za życia widziałam program o torturach jakie stosowano w średniowieczu. Pamiętam, że byłam przerażona. Dziś marzyłabym o każdej z tych tortur. Bo śmierć następująca po tych męczarniach byłaby wybawieniem. Jak również powrót do domu z rozszarpanym ciałem zawsze byłby powrotem.
Gdy jakiś czas temu przetransportowano mnie do domu, był to transport ciała, ale nie czułam powrotu. Prawdziwy powrót to ten w którym naciskasz klamkę i od wejścia możesz złorzeczyć pod nosem, że kurtki rzucone na podłogę, piach wniesiony do przedpokoju. To jest powrót Matki do domu. Jedyny i prawdziwy.
Niestety nie jest mi dane aby mogli składować moje wyschnięte ciało w rodzinnym domu. Trudy utrzymywania mnie przy życiu, wymagają szpitalnych sal.

O piątej trzydzieści słychać delikatne uderzenia klamek o ścianę. Pomiędzy tymi uderzeniami dźwięk stukających chodaków. Nikt z nas nie wychodzi, bo wielu nie ma jak, ale też nikt o tej porze nie wchodzi.
Zastanawiam się czy nie jest to częścią kary jaką przyszło mi na tym świecie odbywać. Obudzić jak najwcześniej, aby jak najdłużej móc doświadczać swojej niedokończonej śmierci.
Przez ten czas zdążyłam przemknąć po każdej minucie mojego życia. Dzieciństwie, młodości, macierzyństwie. Szukam każdego dnia uczynków, za które przyszła kara. I po tych latach dociekań już wiem, że w poprzednim wcieleniu musiałam być okrutnym mordercą albo zwyczajnie nie jest to żadna kara, a jedynie pechowa kolej losu. Tylko, że ten pech wybitnie najgorszy z możliwych… Zaraz po tych myślach, (które pojawiają się co kilka dni, bo ileż można mieć różnorakich myśli, leżąc  od kilku lat przed tą samą ścianą) przychodzi to olśnienie, że tylko jeden pech mógłby być okrutniejszy. Ten gdyby na tym prześcieradle leżało moje dziecko.
Po tylu latach, widzę po nich, a może bardziej łudzę się, że żyją swoim życiem. Zaakceptowali fakt matki jako leżącego pora czy też pietruszki. Myślę czasami czy nadal brakuje im mojej obecności…
I kiedy przychodzą sami, z tymi swoimi monologami zaczynając zdanie od „Mamo, szkoda, że nie widziałaś…” albo „Mamuś, wyobraź sobie, że…” . Czuję te cholerną, koszmarną niemoc i żal.
Gdyby dane mi było odejść, o ile więcej mieliby czasu dla siebie. Nie musieliby przychodzić wciąż do tej okropnej, białej, smutnej sali z matką warzywem.
A przecież słowa które do mnie kierują, mogą kierować ze swoich domowych łóżek, zaraz przed snem, wznosząc wzrok do góry i mówiąc do Mamy w niebie.
A ja ateistka, łudzę się, że z tego nieba bym też widziała i usłyszeć mogła. Może jest tam po śmierci jakaś siła, którą można zmienić bieg wydarzeń, tu, na ziemi. Albo chociaż przyśnić się w nocy z dobrą radą.
Czasami próbuję użyć siły Matczynej miłości, kiedy wychodzą z mojej sali, a ja wzrokiem tak bardzo chcę poprawić im szalik czy kaptur. A one ani drgną. I wychodzą na ten mróz z odkrytą szyją czy kawałkiem ucha. A jeśli to ucho przewieje, to kto ten ból ukoi?
Tak chciało by się krzyknąć – Dzieci, kaptury na głowę!
Potem analizuję każdą w pamięci przeżytą z nimi zimę i myślę ile tych kapturów zaciągnęłam na wełniane  ich czapki, nie myśląc, że to wielki dar, a nie zaledwie naciągnięty kaptur.
Nie poprawiam więc im szalików, tylko przekręcam głowę w drugą stronę i patrzę na mróz jaki wymalował się na szybie. Od trzech dni po kilka godzin.

O szóstej salowa podłącza kroplówkę.
Najlepiej poznać można człowieka i przyjrzeć się jego charakterowi, gdy myśli, że jest sam.
W moim towarzystwie to uczucie oczywiste. Nie mówię, nie reaguję, a i myślą, że nie rozumiem.
Zatem można powiedzieć wszystko i zachować się w każdy możliwy z najgorszych sposobów bo nie doniosę do kierownika, nie złożę ciętej riposty, którą mogłabym zepsuć dzień.
Przed człowiekiem jak ja, nie ma się wyrzutów sumienia w związku ze swoim czasami nieludzkim zachowaniem. Przy mnie nie trzeba być człowiekiem, bo i ja człowiekiem już dla nich nie jestem.
Nachodzi mnie przemożna chęć powiedzenia dzieciom, aby zwłaszcza gdy nikt nie patrzy były dobrymi ludźmi, wtedy takie zachowanie wchodzi w krew i czy patrzą, czy nie, czyny są sprawiedliwe, empatyczne i zgodne z tym, aby móc nazywać nas gatunkiem zdolnym do myślenia.
Bo tylko ktoś pozbawiony myślenia, bo to nawet nie serca, może powiedzieć, tak jak dziś rano usłyszałam – smród tu taki od ciebie, zaraz się zrzygam. Domyśliłam się, że w końcowej fazie wolałaby się zrzygać niż mnie umyć.
Poza tym, cóż to za przyjemność myć uschniętego, powykrzywianego człowieka?
Czasami o tej szóstej rano przychodzi też salowa, która podłączała kroplówkę i otworzywszy jej przepływ patrzy na te powoli sączące się krople, dopóki ktoś inny nie wstawi głowy przez drzwi i jej nie ponagli. Siada na skraju mojego łóżka, w ręku trzyma rurkę dopływającą do mojego wenflonu i mówi. Czasami żali się na teściową, innym razem na trudy związane z finansowym łapaniem końca z końcem. Ale najczęściej zostawia mi jedno, dwa zdania. „Dziś środa Mamusia, przychodzą rano, przed lekcjami, pewnie nie możesz się doczekać. Co też dzisiaj opowiedzą?” A potem łapała za grzebień i przeczesywała mi włosy dodając „Musisz fajnie wyglądać”. Gdybym była tu na chwilę, przy wyjściu podarowałabym jej największą bombonierkę i kawę jakie znalazłabym w sklepach. Choć czasami wyobrażam sobie, że kupuję jej cały sklep.
Mój wciąż przystojny mąż, kiedy przychodzi pomóc w mojej kąpieli wybiera tę właśnie salową, choć wtedy i ta nieodporna na zapachy chętna jest do pomocy.
Cieszy mnie ten jego wybór, bo gdy uschnę całkiem i skruszeję, prawdopodobnie wybierze na kolejną towarzyszkę życia tę, która jest dobra też wtedy, gdy nikt nie patrzy.
Albo gdy patrzeć będą tylko moje dzieci… Może przytuli je nie tylko wtedy gdy wzrok innych spoczywać na niej będzie, a przytuli dla siebie, dla dziecka mego i dla mnie, bo wiedzieć będzie, zdolność myślenia będzie mieć szeroką na tyle, że o tym wszystkim, a nie tylko o sobie rozważać będzie.
Niech już wtedy przy kolacji usiądą, zaczną nowe, beze mnie życie.
Czasami, kiedy przychodzi i siedzi w tym w rogu fotelu, patrzę na niego i ciśnie mi się na usta, ale one ani drgną… żeby już odszedł ode mnie. Już życie nowe sobie szykował.
Ileż by ta moja śmierć całkowita, a nie jedynie połowiczna rozwiązała. Choć przecież każdy inaczej o śmierci mej pomyśli… Wyzwolić siebie i ich od niemocy.
Były czasy w których próbowali porozumiewać się moimi powiekami. Niestety nie zawsze udawało mi się mrugać gdy tego oczekiwali. Nie sprostałam zadaniu, albo moje ciało nie dało rady, zatem leżę. Bez kontaktu i ich wiedzy o mojej świadomości.

Dziś, kiedy wychodzili z mojej sali w pośpiechu, aby zdążyć na lekcje, nie krzyknęłam – Hej, a co masz w śniadaniówce? Nie będziesz głodny?
Z  myślą o tym co wsadziłabym Im do pudełek na lunch mogąc wstać o świcie, przed nimi, zapatrzyłam się w okno…
I zamiast spojrzeć w Ich plecaki, spoglądałam na deszcz, który rozmywał ptasie gówno, a krople spływały ciurkiem po szybie…
Oni w tym czasie zapewne  jedli swoje kanapki, których nie dane mi było posmarować masłem…