(To krótkie opowiadanie napisałam pierwszego marca tego roku.
Dwadzieścia dwa dni przed moim wypadkiem, w którym myślałam, że zostanę niewidomą mamą. Niesamowite jak podobne myśli towarzyszyły fikcji i prawdzie. Fikcji, którą napisałam miesiąc wcześniej.)
Kilka dni temu na samym środku okna narobił ptak. Przez te kilka dni zdążyłam policzyć ile centymetrów od brzegów znajduje się ta nieczystość. I czy faktycznie jest to sam środek.
Pomiarów dokonuję poprzez samo patrzenie. Codziennie rano widzę jak jej ubywa. Nie pada deszcz, przez co nie zniknęła pod strumieniem wody, a delikatnie, powoli twardnieje i kruszeje.
Mam policzone ile centymetrów od łóżka znajduje się szafka. Kiedy myją podłogi i kijem od szczotki z nałożoną na nią ścierką przesuną mebel, liczę od nowa.
Leżę. Od kilku lat leżę i patrzę. Oprócz tego posiadam jeszcze zdolność słuchu. Choć czasami myślę, że nie jest to zdolność a przekleństwo.To pragnienie odpowiedzi kiedy słyszę ich rozmowy.
Złość na to pragnienie i niemoc przechodzi gdy widzę ich w drzwiach mojej sali i wiem, że coś mi opowiedzą a ja usłyszę. Mogę być choć odrobinę obserwatorem ich życia. Na początku mówili wiele. Z biegiem lat mówią coraz mniej do mnie, a więcej między sobą czy w telefon. Nauka głosi, że chorzy, których odwiedza rodzina umierają znacznie dłużej. Zatem czasami marzę o tym aby przestali przychodzić. Może uschłabym, skruszała i zniknęła całkiem jak te ptasie na szybie fekalia.
Czas jaki mam na przemyślenia przeraża swoją wielkością, bo jest nim cały czas jaki posiadam poza snem. A pomimo tego wciąż nie potrafię zdecydować w którą ze stron wolałabym iść. Choć przecież nie potrafię ruszyć żadną częścią swojego ciała i ruszyć gdziekolwiek. I jakakolwiek droga z wyborem jest zwyczajnie niemożliwa. Wręcz śmieszna. Może i bym sama zaczęła się z tych myśli śmiać… Ale i to zostało mi zabrane. Wyrwane. Nagle i bez żadnego uprzedzenia.
Bez ostatniej chwili na kilka słów pożegnania, złagodzenia swoich win, niedociągnięć. Zwyczajnie. Chlast.
Jak świst bata. Znienacka. I choć widzisz woźnice, który bierze ten wielki zamach ręką, nie możesz już nic zrobić. A jedynie przychodzą te dni w których żałość, że uderzenie nie było na tyle mocne aby zabić do końca. Bo jak już wiem – można zabić częściowo. I ten rodzaj śmierci jest zdecydowanie najgorszy.
Gdyby tamten wypadek zamienił mnie w pył, który zamknęli by w urnie, mogliby po jakimś czasie zacząć żyć. Bo każda rozpacz mija z czasem. Aż w końcu blednie na tyle, że kolejne lato pokrywa te bladość piękną opalenizną i zaczyna się to życie złocić na nowo.
Czasmi przemknie myśl, że nie ma Mamy na szkolnych przedstawieniach i przy patelni z naleśnikami.
Ale teraz też mnie tam nie ma. A jestem tu i patrzą jak gnije. Jak wiotczeje moje ciało, skręcają się kończyny, jak wykrzywia się twarz w nienaturalny, wręcz zapewne odrażający sposób.
Już nie jestem Ich Matką. Jestem obowiązkiem, litością, więzami krwi. Po tylu latach wciąż całują mnie w te okropną twarz człowieka warzywo. Jest mi ich szkoda i chcę im powiedzieć, że nie muszą tego robić.
Zrozumiem. Nie mam żalu. Do nikogo. Może tylko do śmierci. Że nie przyszła jak należy skoro już postanowiła przyjść. Nie lubię niedokończonych spraw. Za życia, w tym w którym byłam, nie w tym w którym mnie już nie ma, tyle umiałam za dnia połapać w ręce. I wszystko mieściły.
Matczyne dłonie i ramiona potrafią unieść wiele, a najczęściej wszystko.
Dziś, kiedy widzę jak pojawiają się w drzwiach, moje ramiona nie potrafią się nawet unieść w ich kierunku. Nie mają pojęcia, że o takim uniesieniu myślę. Pragnę go.
Jasny szlag! Już nawet nie myślę ile bym oddała, bo nic nie mam, aby móc ich jeszcze raz przytulić.
Nawet w złości, zaraz po kłótni o ubłocone buty, w których wstyd iść do szkoły, a domyć się nie da.
I ten uścisk w którym mówiłam „już dobrze, nie złoszczę się, idźcie do szkoły z dobrym humorem. Nie noście w sobie tej sprzeczki”. To był uścisk, który bolał mnie za życia w którym żyłam, najbardziej. Mówił – zawaliłaś, podnosisz niepotrzebnie głos, ratujesz się przed wyrzutami sumienia.
Jasny szlag! Nie mam co dać za to, aby wrócił ten najgorszy z możliwych Matczynych uścisków.
Miałam nadzieję, że z biegiem czasu to pragnienie minie. Minęło wiele pragnień. Zobojętniało. Sama czuję jak mój mózg staje się nie mój. Jakby ten rozum i sposób rozumowania malał. Kurczył się wraz z moim całym ciałem. Moim największym pragnieniem stało się utracić zmysły i rozum. Nie wiedzieć. Bo ileż można nie być? Jest tylko jedno pragnienie, które wciąż je przewyższa… Móc jeszcze raz podarować najgorszy z Matczynych uścisków.
Kiedy wchodzą i siadają na moim łóżku pierwsze co rzuca mi się w oczy, to ten wiecznie krzywo ułożony język w butach mojego młodszego syna. Gdybym mu codziennie ten język poprawiała pod sznurowadłami, wrócił by do naturalnych kształtów i przestał mu się podwijać. O ile wygodniej by mu było. Ileż tych codziennych spraw niedopatrzonych, nieprzypilnowanych? Ile tego co ich uwiera, a ile widzi tylko matka? Czy uwiera ich plastelina, której zapomnieli kupić na plastykę? Czy pożyczył od kolegi z ławki obok i nikt już o tym nie pamięta?
Mąż całuje mnie w czoło i siada na fotelu. Kiedy przychodzą w pojedynkę, swoje słowa kierują bezpośrednio do mnie. Kiedy przychodzą grupowo rozmowy toczą się między nimi. Zadają sobie pytania, odpowiadają, dyskutują. Tę formę odwiedzin lubię o wiele bardziej. I nie tylko dlatego, że mogę patrzeć na ich relacje i życie w którym kiedyś byłam, ale nie czuję tego ciężaru pragnienia odpowiedzi.
To tak jakbym stała przy zlewie, skupiała się na szorowaniu dna garnka, a oni toczyli przy stole te między sobą rozmowy. O wiele łatwiej mi pogodzić się z takim obrazem, niż z tym kiedy siedzisz sam na sam ze swoim dzieckiem i Ciebie tam nie ma. Ono do Ciebie mówi, patrzy na Ciebie. A Ciebie nie ma.
Najgorzej jest kiedy mój starszy syn siada tak blisko mnie i cicho, aby nie słyszały salowe, mówi o swoich rozterkach. Pewnie mówi o tych, z którymi nie pójdzie do taty. Wie, że ja nie zganię, nie odpowiem, ale też nikomu innemu nie zdradzę. Powierza te myśli swojej Mamie a jakby nikomu.
Czuje ten ciężar, który z siebie zrzuca mogąc to chociaż wypowiedzieć do tego nikogo. Chociaż na tyle mogę się przydać. Gdybym mogła odpowiadać i pouczać nigdy by z tym do mnie nie przyszedł. A może tylko mi się wydaje… Gdybym mogła wrócić do życia, czasami byłabym Mamą która tylko słucha. Wtedy Oni chcą więcej mówić. Ale pomimo tej nauki w moim niebycie, wygrywa natura Matki i ten ból kiedy znika za drzwiami z odpowiedzią, której udzielił sobie sam po samotnej rozmowie do mnie, a ta odpowiedź nie jest tą, której chciałaby dla dziecka Matka.
Zostaje z myślą, że oto mój syn zrobi coś na co nie mam wpływu, a co może być dla niego niebezpieczne.
Nawet jeśli wieczorem wpadnie mąż nie będę mogła mu tego przekazać, przegadać z nim, poprosić o rozmowę z synem. Zostaję sama w najgorszej z możliwych śmierci. Niedokończonych.
Jeszcze za życia widziałam program o torturach jakie stosowano w średniowieczu. Pamiętam, że byłam przerażona. Dziś marzyłabym o każdej z tych tortur. Bo śmierć następująca po tych męczarniach byłaby wybawieniem. Jak również powrót do domu z rozszarpanym ciałem zawsze byłby powrotem.
Gdy jakiś czas temu przetransportowano mnie do domu, był to transport ciała, ale nie czułam powrotu. Prawdziwy powrót to ten w którym naciskasz klamkę i od wejścia możesz złorzeczyć pod nosem, że kurtki rzucone na podłogę, piach wniesiony do przedpokoju. To jest powrót Matki do domu. Jedyny i prawdziwy.
Niestety nie jest mi dane aby mogli składować moje wyschnięte ciało w rodzinnym domu. Trudy utrzymywania mnie przy życiu, wymagają szpitalnych sal.
O piątej trzydzieści słychać delikatne uderzenia klamek o ścianę. Pomiędzy tymi uderzeniami dźwięk stukających chodaków. Nikt z nas nie wychodzi, bo wielu nie ma jak, ale też nikt o tej porze nie wchodzi.
Zastanawiam się czy nie jest to częścią kary jaką przyszło mi na tym świecie odbywać. Obudzić jak najwcześniej, aby jak najdłużej móc doświadczać swojej niedokończonej śmierci.
Przez ten czas zdążyłam przemknąć po każdej minucie mojego życia. Dzieciństwie, młodości, macierzyństwie. Szukam każdego dnia uczynków, za które przyszła kara. I po tych latach dociekań już wiem, że w poprzednim wcieleniu musiałam być okrutnym mordercą albo zwyczajnie nie jest to żadna kara, a jedynie pechowa kolej losu. Tylko, że ten pech wybitnie najgorszy z możliwych… Zaraz po tych myślach, (które pojawiają się co kilka dni, bo ileż można mieć różnorakich myśli, leżąc od kilku lat przed tą samą ścianą) przychodzi to olśnienie, że tylko jeden pech mógłby być okrutniejszy. Ten gdyby na tym prześcieradle leżało moje dziecko.
Po tylu latach, widzę po nich, a może bardziej łudzę się, że żyją swoim życiem. Zaakceptowali fakt matki jako leżącego pora czy też pietruszki. Myślę czasami czy nadal brakuje im mojej obecności…
I kiedy przychodzą sami, z tymi swoimi monologami zaczynając zdanie od „Mamo, szkoda, że nie widziałaś…” albo „Mamuś, wyobraź sobie, że…” . Czuję te cholerną, koszmarną niemoc i żal.
Gdyby dane mi było odejść, o ile więcej mieliby czasu dla siebie. Nie musieliby przychodzić wciąż do tej okropnej, białej, smutnej sali z matką warzywem.
A przecież słowa które do mnie kierują, mogą kierować ze swoich domowych łóżek, zaraz przed snem, wznosząc wzrok do góry i mówiąc do Mamy w niebie.
A ja ateistka, łudzę się, że z tego nieba bym też widziała i usłyszeć mogła. Może jest tam po śmierci jakaś siła, którą można zmienić bieg wydarzeń, tu, na ziemi. Albo chociaż przyśnić się w nocy z dobrą radą.
Czasami próbuję użyć siły Matczynej miłości, kiedy wychodzą z mojej sali, a ja wzrokiem tak bardzo chcę poprawić im szalik czy kaptur. A one ani drgną. I wychodzą na ten mróz z odkrytą szyją czy kawałkiem ucha. A jeśli to ucho przewieje, to kto ten ból ukoi?
Tak chciało by się krzyknąć – Dzieci, kaptury na głowę!
Potem analizuję każdą w pamięci przeżytą z nimi zimę i myślę ile tych kapturów zaciągnęłam na wełniane ich czapki, nie myśląc, że to wielki dar, a nie zaledwie naciągnięty kaptur.
Nie poprawiam więc im szalików, tylko przekręcam głowę w drugą stronę i patrzę na mróz jaki wymalował się na szybie. Od trzech dni po kilka godzin.
O szóstej salowa podłącza kroplówkę.
Najlepiej poznać można człowieka i przyjrzeć się jego charakterowi, gdy myśli, że jest sam.
W moim towarzystwie to uczucie oczywiste. Nie mówię, nie reaguję, a i myślą, że nie rozumiem.
Zatem można powiedzieć wszystko i zachować się w każdy możliwy z najgorszych sposobów bo nie doniosę do kierownika, nie złożę ciętej riposty, którą mogłabym zepsuć dzień.
Przed człowiekiem jak ja, nie ma się wyrzutów sumienia w związku ze swoim czasami nieludzkim zachowaniem. Przy mnie nie trzeba być człowiekiem, bo i ja człowiekiem już dla nich nie jestem.
Nachodzi mnie przemożna chęć powiedzenia dzieciom, aby zwłaszcza gdy nikt nie patrzy były dobrymi ludźmi, wtedy takie zachowanie wchodzi w krew i czy patrzą, czy nie, czyny są sprawiedliwe, empatyczne i zgodne z tym, aby móc nazywać nas gatunkiem zdolnym do myślenia.
Bo tylko ktoś pozbawiony myślenia, bo to nawet nie serca, może powiedzieć, tak jak dziś rano usłyszałam – smród tu taki od ciebie, zaraz się zrzygam. Domyśliłam się, że w końcowej fazie wolałaby się zrzygać niż mnie umyć.
Poza tym, cóż to za przyjemność myć uschniętego, powykrzywianego człowieka?
Czasami o tej szóstej rano przychodzi też salowa, która podłączała kroplówkę i otworzywszy jej przepływ patrzy na te powoli sączące się krople, dopóki ktoś inny nie wstawi głowy przez drzwi i jej nie ponagli. Siada na skraju mojego łóżka, w ręku trzyma rurkę dopływającą do mojego wenflonu i mówi. Czasami żali się na teściową, innym razem na trudy związane z finansowym łapaniem końca z końcem. Ale najczęściej zostawia mi jedno, dwa zdania. „Dziś środa Mamusia, przychodzą rano, przed lekcjami, pewnie nie możesz się doczekać. Co też dzisiaj opowiedzą?” A potem łapała za grzebień i przeczesywała mi włosy dodając „Musisz fajnie wyglądać”. Gdybym była tu na chwilę, przy wyjściu podarowałabym jej największą bombonierkę i kawę jakie znalazłabym w sklepach. Choć czasami wyobrażam sobie, że kupuję jej cały sklep.
Mój wciąż przystojny mąż, kiedy przychodzi pomóc w mojej kąpieli wybiera tę właśnie salową, choć wtedy i ta nieodporna na zapachy chętna jest do pomocy.
Cieszy mnie ten jego wybór, bo gdy uschnę całkiem i skruszeję, prawdopodobnie wybierze na kolejną towarzyszkę życia tę, która jest dobra też wtedy, gdy nikt nie patrzy.
Albo gdy patrzeć będą tylko moje dzieci… Może przytuli je nie tylko wtedy gdy wzrok innych spoczywać na niej będzie, a przytuli dla siebie, dla dziecka mego i dla mnie, bo wiedzieć będzie, zdolność myślenia będzie mieć szeroką na tyle, że o tym wszystkim, a nie tylko o sobie rozważać będzie.
Niech już wtedy przy kolacji usiądą, zaczną nowe, beze mnie życie.
Czasami, kiedy przychodzi i siedzi w tym w rogu fotelu, patrzę na niego i ciśnie mi się na usta, ale one ani drgną… żeby już odszedł ode mnie. Już życie nowe sobie szykował.
Ileż by ta moja śmierć całkowita, a nie jedynie połowiczna rozwiązała. Choć przecież każdy inaczej o śmierci mej pomyśli… Wyzwolić siebie i ich od niemocy.
Były czasy w których próbowali porozumiewać się moimi powiekami. Niestety nie zawsze udawało mi się mrugać gdy tego oczekiwali. Nie sprostałam zadaniu, albo moje ciało nie dało rady, zatem leżę. Bez kontaktu i ich wiedzy o mojej świadomości.
Dziś, kiedy wychodzili z mojej sali w pośpiechu, aby zdążyć na lekcje, nie krzyknęłam – Hej, a co masz w śniadaniówce? Nie będziesz głodny?
Z myślą o tym co wsadziłabym Im do pudełek na lunch mogąc wstać o świcie, przed nimi, zapatrzyłam się w okno…
I zamiast spojrzeć w Ich plecaki, spoglądałam na deszcz, który rozmywał ptasie gówno, a krople spływały ciurkiem po szybie…
Oni w tym czasie zapewne jedli swoje kanapki, których nie dane mi było posmarować masłem…
Nie mogę skończyć tego czytać, bo mam gulę w gardle… jest pięknie napisane i przerażająco prawdziwe. Piszesz co raz lepiej
Dziękuję Ci Aniu.
Julio…
…
Akurat wczoraj dowiedziałam się o niemal dokończonej śmierci Wiesi, Przyjaciółki naszej rodziny. Nie zdążyła poleżeć, nie zdążyła popatrzeć, ani pomyśleć, teraz pozostało tylko odłączyć aparaturę…:( Nie miała dzieci, ani męża. Ale poszła do Niej moja mama, poszły bliskie koleżanki, pożegnać się, powiedzieć te kilka potrzebnych słów, potrzebnych na pewno mojej mamie, żeby mogła ze spokojem znaleźć dla Wiesi stałe miejsce w swoim sercu.
Tak piszesz… to nawet nie to, że pięknie… tylko tak… że człowiek tam jest, bardziej jest i zawsze znajdzie coś, za co może po takim czytaniu podziękować, gdzieś siebie w tym tekście odnaleźć, wśród swoich wspomnień lub w tej następnej chwili, gdy naciśnie klamkę i zobaczy niedbale rozrzucone buty dziecięce i ze wzruszeniem i czułością równo je ustawi, dziękując za głośne „mamooo….”, za zmęczenie i trud, który mu dany.
Zdrowia nam życzę. Tobie i sobie i Wam. A resztę się ogarnie…
Aniu, od zawsze przeraża mnie śmierć. Bliskich i moja. Moja, że jak oni by sobie beze mnie dali radę.
Nie umiem się z tym oswoić. A to przecież nieuniknione.
Rozkładam te swoje myśli na kawałki. Ale uczę się i przekierowywuje te drogi na akceptację tego.
A zamiast o tym myśleć, zająć się tym co teraz… Bo jak mówi Mama – przyjdzie czas, będzie rada…
Cóż poradzę teraz na to co całkowicie niewiadome. Może z myślami jak z życiem, nie można tracić czasu na niepotrzebne nikomu sprawy…
Ściskam Was i dobroci wysyłam.
Uwielbiam Cię czytać. Życie jest cudem,… najpiękniejszym… Pięknego dnia Jula 😘
Joasiu, dziękuję. Wy jesteście też takim moim cudem. Bez Was nie powstało by tyle tych moich słów…
Piękne… Smutne… Wzruszające… Dające do myślenia
Dziękuje Madziu.
Julcia,
łzy ciekną mi ciurkiem.
Kobieto, jesteś niesamowita.
Tak trudny temat i dający tak wiele do myślenia.
W codziennym pędzie nasze czynności są takie mechaniczne, z przyzwyczajenia.
Wiele razy tłumacze moim dzieciom jakie to szczęście, że żyjemy w takim a nie innym miejscu na ziemi, że jesteśmy zdrowi i mamy siebie. Łatwiej znieść codzienne trudy, tak często błahe, gdy pomyślimy jak nam mimo wszystko dobrze na tym świecie.
Kochana moja, jesteś skarbem 🙂
Moja Mama napisała mi sms po tym opowiadaniu „Córciu, jakie smutny dziś ten wpis”…
I sobie pomyślałam, że on jest o smutny i bardzo radosny, bo uświadamia nam ileż mamy szczęścia i cudów dnia codziennego.
Ile możemy i tylko od nas zależy czy z tego skorzystamy.
Dziękuję Ci Karinko, za te dobre słowa. Ściskam Ciebie mocno.