świat.

Wbił łopatę w ziemię i stwierdził, że On wiedział! Wiedział, że tych robaków jest więcej niż trzy na metr kwadratowy. I nasza wyschnięta trawa nie jest z racji palącego słońca i braku cienia. Nie przybiera swojej formy z racji suszy czy braku nawadniania.. Ona umiera poprzez robaki pod ziemią, które objadają korzenie. Pędraki. I wtedy zaczął drążyć. Jak je wyplenić. Czym zatruć..
I czy ja się z nim nie zgadzam? Nie mam zdania. Może i ten robak czyni nam tu szkody trawiaste. Może jest wszystkiemu winien.. Nie wiem..
Ale trzymając szlauch przy swoim drzewku miłorzębu pomyślałam, że przecież człowiek od zawsze żył z robakiem. I może nie ma co się tak przejmować..
A potem już jak zwykle.. lawina płynących myśli..
Że świat zmierza w złym kierunku.

Nie mam doktoratów z medycyny. Wiedza moja oparta na delikatnie poznanych faktach, a poparta intuicją. Ot tyle.
Jednak zdarza się, że czytam artykuł mówiący o tym, że dzisiejszy sterylny świat jest winny białaczce małych dzieci… i wtedy moja intuicja zaczyna krzyczeć w moim ciele..
Nasze domy umyte cifami, domestosami, ajaxami. Nie zostawiającymi ani jednej bakterii.
Nasze dzieci myjące ręce po każdym powrocie z podwórka, sklepu, szkoły.
Idealnie doprane ubrania. Idealnie wypłukane szklanki w zmywarce.
Na czas zmieniane pościele i ręczniki.
Nie liż, nie dotykaj, uważaj..
Rodzą się w sterylnych szpitalach i przyjeżdżają do domów w wygotowanych kocykach.
I choć może to co przeczytałam jest skrajnie dalekie od prawdy, to wiem na pewno, że sterylny świat jest i będzie dla zdrowia naszych dzieci przekleństwem.
Pozwalam Im zjeść bułkę brudnymi rękoma, wytarzać się w wodzie z basenu, gdy nie było nas dwa tygodnie i zmieniła się w siedlisko śmierdzących glonów…
I choć nie ochroni nas to przed niezliczoną ilością zagrożeń, tak czuję, że to jest człowiekowi najbliższe.

Te myśli płynnie przechodziły w kolejne..
Że świat oszalał. Nasze jelita to drugi mózg. I jak głowa, która musi odpocząć, tak i system trawienny.
Człowiek w czasach dobrobytu i pełnych sklepów – je. Wstaje i zaczyna jeść. Je dopóki nie zaśnie.
Dania główne, przekąski, przegryzki, popija, żuje.
Inaczej człowiek jest stworzony. Jeść aby przeżyć. Wstawać od stołu zawsze trochę głodnym.
Robić znaczne przerwy. Oczyszczenie organizmu.
W XXI wieku największym uzależnieniem jest cukier. W butelce ketchupu znajduje się ponad połowa szklanki cukru.
Dość mocno swojego czasu zagłębiłam się w temacie głodówek. I choć jak we wszystkim opinie są tak różne, moja intuicja jest zwolennikiem. 
Dość długi to temat. Takie głodówki są w stanie wyprowadzić ludzi z największych chorób.
Organizm zaczyna zjadać wszystkie nagromadzone złogi. Ludziom znikają pieprzyki. Zdarzyły się przypadki zaniknięcia raka. Temat rzeka jak mawiają. Opinii skrajnych ogromna ilość.
Ale nie o tym… Świat zalała fala jedzenia. A człowiek nie do tego się narodził. Nie tak skonstruowany.
Mój Tato, chudy jak patyk, pyta moją Mamę przed wieczorem czy On coś dzisiaj jadł? 
Jadł, smakowicie jadł bo Mama wybornie gotuje. Ale nie przykłada do tego wagi. Zjada tyle aby nie być głodnym. Mój tata nigdy nie choruje. 
Patrzę czasami na Mamy niejadków, bo sama mam… ach, szkoda gadać, nikt nie uwierzy, że można od 6 lat jeść trzy dania na okrągło i nie mieć w ustach nic więcej. 
Płaczą, lamentują. Sama nie raz to robiłam.. 
Badania moich dzieci są idealne. Sporadycznie mają katar. Może to dziecięca intuicja. Może tyle tylko potrzebują, aby właśnie być zdrowym…
A to my, rozkochani w biesiadowaniu, obczytani w ilości witamin płynących z warzyw, zakochani w przepisach „kwestii smaku” chcemy tworzyć świat dookoła kuchni…?
I kocham takie domy.. Domy gdzie pachnie obiadem, gdzie już wstawia się coś do piekarnika, gdzie w szufladzie przegryzka, a w lodówce przekąska… Sama taki prowadzę, ale myślę, że świat zmierza w złą stronę nie dając wytchnienia swoim jelitom…

Koło popołudnia moje myśli krążyły już jak zawsze…
Nad współczesną ciągłą irytacją człowieka. Jego ciągłym podminowaniem, jakimś rozdrażnieniem.
Dopatruje się wciąż kolejnych przyczyn. I choć są kolejne, tak zawsze łączą się w jedną.
Człowiek odchodzi od natury. Mamy zbyt mało pracy fizycznej. Siedzimy coraz więcej w biurach, przy komputerach. 
A praca fizyczna uszlachetnia. I choć tak ciężko to zrozumieć, tak ciężko się z tym pogodzić i przede wszystkim zebrać do tej pracy, to zawsze będzie to prawdą. 
Nie mówię o wysiłku fizycznym na crossficie czy fitnessie. Choć lepsze to niż nic. Bezdyskusyjnie.
Mówię o pracy. Pracy człowieka. Jego rąk i nóg.
W sobotę wyrwałam wszystkie chwasty, a potem skosiłam trawnik z całego podwórka.
Wcześniej umyłam z tych glonów basen. Dwie godziny. Tak szorowałam, że aż przedziurawiłam. Tak, to ja!
Na pełnym słońcu. Przy wieczornym garden party u sąsiadów miałam buzię jak burak.
Pomyślałam sobie, ile praca fizyczna daje człowiekowi spokoju, zadziwiającego szczęścia.
Dziś gdy oglądamy film i scena się przedłuża leniwie, to na szybko sięgamy po telefon. Już nie potrafimy czekać, odczuwać lekkiej nudy czy ciszy.
Myślę, że taki chłop co z pola wróci, jak się na tym polu narobi. Dziesiątki snopków siana na wóz wrzuci, to gdy po powrocie usiądzie pod lipą, czy gruszą na podwórku, to on nawet nie wie czy to nuda, czy cisza…
Bezmyślnie patrzy w niebo. Płyną chmury. Wiatr kołysze liście nad jego głową.. zmruży oczy i nie myśli o niczym. To leczy człowieka. Jego duszę i umysł.
Ktoś by rzekł, może to racja, ale dziś taki świat, że gdzie tej pracy szukać? Pola nie mam, podwórka również, małe mieszkanie z balkonem…
To odpowiem – ostatnio dużo ludzi mówi mi, że zazdrości mi czasu na czytanie..
Mam dwoje dzieci, pracę (wymagającą skupienia i czasu), dwa obiady i codziennie coś piekę. Posprzątany dom, prawie codziennie gości w progu i wyplewiony trawnik. To nie jest kwestia czasu, to kwestia priorytetów.
Brak czasu, brak możliwości, brak predyspozycji, brak pomysłu, brak siły nie jest powodem, to tylko powtarzane przez Ciebie usprawiedliwienia w które zaczynasz wierzyć.

Jest taki moment, zaraz po tym jak zachodzi słońce. Robi się taka cisza i spokój. Bezwietrzne, spokojne niebo. Nikogo już nie razi w oczy. Odbijamy paletkami lotkę i słychać miarowe paf – paf, paf – paf…
Po trzydziestu minutach idzie nam tak dobrze i miarowo, że jesteśmy jak Foresty Gampy, zapominamy, że gramy. Pomiędzy siedzi Benio na fotelu i sędziuje. Zza pól słychać jak Tosia wydaje okrzyk skacząc u sąsiadów do basenu. 
Moja prawa ręka zaczyna zwiastować jutrzejsze zakwasy. 
Dobrze się gra biegając na boso po krótkiej trawie. Dziś może nic już nie zjem. Choć chałka pachnie.
Dam radę sobie odmówić. Na noc najgorzej. 
Dzieci pójdą brudne spać. Może tylko zęby niech pamiętają.
Znajdę jakiś zdrowy, złoty środek pomiędzy tym wszystkim. Uda mi się.
Świat zmierza w złym kierunku.. Ale czy ja muszę być tym światem…?